Zwiędłe kwiaty przyszłości
Poniższy tekst dla portalu La Galerna napisał Antonio Valderrama. Przedstawiamy jego pełne tłumaczenie.

Florentino Pérez. (fot. Getty Images)
Zwiędłe kwiaty przyszłości
Bismarck mówił, że plany trwają tyle, ile zajmuje nawiązanie kontaktu z wrogiem. Możemy sobie wyobrazić, że Florentino Pérez marzył o odejściu ze stanowiska prezesa Realu Madryt, pozostawiając klub na właściwych torach ku przyszłości: z nowym, wspaniałym stadionem – najlepszym obiektem do organizacji wydarzeń i widowisk na świecie, a także z kadrą przygotowaną do dalszego panowania w futbolu XXI wieku; jednocześnie kierując samą piłkę nożną w nieznany wymiar komercyjny, w teorii zgodny z duchem czasów. Prezydent Pérez z pewnością ukierunkował swoją ogólną politykę w ciągu ostatniego pięciolecia, by osiągnąć właśnie te cele. Jednakże przyglądając się sprawie na spokojnie, na horyzoncie rysują się czarne chmury, które zagrażają tej idealnej podróży Realu, bardziej jako instytucji niż jako drużyny.
To, że wielkie koncerty na Bernabéu zostały zawieszone na czas nieokreślony, jest okolicznością o wiele poważniejszą niż jakakolwiek sportowa porażka. Ostatecznie w piłce nożnej są lata dobre i lata złe. Klub podjął się jednak przebudowy stadionu, uzależniając od niej swoją przyszłą rentowność. Wiadomości na ten temat są niepokojące. Wydaje się, że inwestycja o tak ogromnej skali, której budżet przekroczył półtora miliarda euro, nie posiadała poważnej analizy dotyczącej jej wpływu na środowisko i społeczność w sąsiedztwie. Z tego wynika, że podstawowe aspekty, które na dłuższą metę zagroziły głównemu celowi przebudowy – którym nie było ani zwiększenie liczby miejsc, ani obniżenie cen biletów na mecze, ale zwielokrotnienie rocznych dochodów poprzez przekształcenie Bernabéu w halę widowiskową – zostały uznane za załatwione lub je zlekceważono.
Gdy nowobrutalistyczne monstrum Chamartín w swojej trzeciej odsłonie już powstało, to teraz jako główne rozwiązanie strukturalne dla hałasu wskazuje się nałożenie na niego od góry nowej obudowy, czyli kolejnej gigantycznej powłoki, która być może go upiększy, podkreślając jego nadprzyrodzony profil. Na pewno zwiększy całkowity koszt projektu. Na tyle, by sądzić, że na długi czas skończyły się wielkie transfery. W rezultacie inwestycja, którą planowano zgodnie z tą samą zasadą, z jaką najpierw Pedro Paragés i później Santiago Bernabéu chcieli przekształcić majątek klubu w siłę napędową jego rozwoju, stałaby się (na znacznie dłuższy czas niż pozwala na to krótkowzroczność zawodowego futbolu) swoim przeciwieństwem: balastem, który poważnie zaszkodzi aspiracjom drużyny do odnoszenia sukcesów. A te aspiracje były, przynajmniej dotychczas, racją bytu klubu.
Na tym etapie można podejrzewać, że Florentino Pérez podporządkował interesy piłkarskie Realu temu faraońskiemu projektowi. Byłoby to oczywiście zrozumiałe, gdyby nie ewidentna fuszerka, polegająca na tym, że jak się wydaje, nie domknięto wszystkich niezbędnych kwestii prawnych i formalnych, by nikt nie mógł zagrozić inwestycji.
Ale to nie wszystko. Rewolucję w futbolu zamierzano przeprowadzić ramię w ramię z najbardziej oszukańczym klubem w historii profesjonalnego sportu. Sojusz ten zaszedł tak daleko, że Real zdawał się być wielkim obrońcą Barceloną przed establishmentem w kwestiach, które bezpośrednio i poważnie szkodzą interesom jego własnej pierwszej drużyny piłkarskiej, na czele z oszustwami przy rejestracjach zawodników, kłamstwami dotyczącymi finansów i obscenicznym targowaniem się z La Ligą w sprawie Finansowego Fair Play. Nie wspominając już o Sprawie Negreiry.
Z tego wszystkiego wyłania się przerażający problem wizerunkowy, ale nie dla klubu zamieszanego w tak wiele domniemanych czynów przestępczych, ale dla Realu Madryt, który wydaje się z tym pogodzony, podczas gdy powinien być głównym oskarżycielem. Jako ten poszkodowany. Jeśli „florentynizm” zawsze niósł ze sobą impuls do moralnej odbudowy i intelektualnej śmiałości, dzięki którym udało się zreformować madridismo przypominając mu o jego historycznie awangardowej naturze, to z pewnością późny „florentynizm” utrwala w hiszpańskim futbolu złowieszcze mechanizmy, których w żaden sposób nie da się uznać za pozytywne dla kogokolwiek.
W ostatnich tygodniach dowiadujemy się kolejnych niepokojących rzeczy, choć prawdę mówiąc nie są one zaskakujące: że Laporta jest bliski osiągnięcia satysfakcjonującego porozumienia z UEFA Čeferina i co za tym idzie, porzucenia projektu Superligi w zamian za zamiecenie pod dywan całego brudu, który przytłacza dział prawny jego klubu; oraz że sama Superliga jest o krok od połączenia się z Ligą Mistrzów, co dałoby początek nowemu Pucharowi Europy. Można oczywiście wywnioskować, że obie te wiadomości są ze sobą powiązane. To gattopardismo (z włoskiego: pozorna zmiana, która ma na celu zachowanie istniejącego porządku) w czystej postaci, w obliczu którego zwykły kibic zadaje sobie pytanie: co na tym wszystkim zyskał Real Madryt? Czy te wszystkie zabiegi były potrzebne?
Są to, jak uważam, sprawy, które rzucają cień na dziedzictwo najważniejszego człowieka w historii Realu Madryt po Santiago Bernabéu. Jest jeszcze jedna kwestia, a mianowicie, jak się zapowiada, nieunikniona transformacja w sportową spółkę akcyjną w niedalekiej przyszłości. Najlepsze, co można sobie wyobrazić, to pełna profesjonalizacja klubu, ponieważ ci, którzy wiedzą, jak Real funkcjonuje od środka, mówią, że to wygląda jak „ministerstwo”. Ale to już, bez wątpienia temat na inny artykuł.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze