Ruud Gullit: Ancelotti to twój ulubiony wujek, zwolnienie go to niesprawiedliwość i błąd
Ruud Gullit udzielił wywiadu dla dziennika El Mundo. Były piłkarz opowiadał o swojej karierze piłkarskiej i obecnych czasach.

Ruud Gullit. (fot. Getty Images)
Dla połowy Hiszpanii zawsze będziesz złoczyńcą, a dla drugiej – bohaterem.
Tak, wiem o tym i szczególnie to odczuwam, gdy przyjeżdżam do Madrytu. Ludzie za mną nie przepadają i niektórzy mówią mi to wprost [śmiech]. W Barcelonie za to proszą mnie o znacznie więcej zdjęć. Prawda jest taka, że ta rywalizacja między Milanem a Realem Madryt była naprawdę piękna. Oni, z Piątką Sępa, mieli fantastyczny zespół, ale mieli pecha, bo my byliśmy lepsi. Myślę, że w każdej innej epoce to oni zdobyliby Puchar Europy.
Co najbardziej pamiętasz z tych pojedynków?
To wyjątkowe uczucie, kiedy wyjeżdżało się z Bernabéu jako zwycięzca. Real Madryt był i wciąż jest największym klubem na świecie, a dobrze zagrać na tym stadionie to wspaniałe przeżycie. Jest też inna rzecz, którą zapamiętałem z tamtych lat i która pokazuje, jak nieprzewidywalny jest futbol. W sezonie poprzedzającym te dwa, w których wyeliminowaliśmy Real i wygraliśmy Puchar Europy, to nas z Pucharu UEFA wyrzucił Espanyol. Tak wygląda piłka nożna.
Dziedzictwo tamtego Realu z Piątką Sępa zostało naznaczone przez brak Pucharu Europy.
I to niesprawiedliwe, bo jeśli dziś trudno jest wygrać Ligę Mistrzów, to wtedy było jeszcze trudniej. Grali w niej tylko mistrzowie krajowych lig, więc nie kwalifikowałeś się co roku. Tak naprawdę nazwa „Liga Mistrzów” dziś nie ma już większego sensu, skoro gra w niej nawet czwarta drużyna. Wtedy zdobycie tego trofeum było dwuletnią misją: najpierw trzeba było wygrać ligę, a potem Puchar Europy. To było bardzo trudne, a na dodatek już w pierwszych rundach mogłeś trafić na wielkiego rywala i rozgrywało się mecze systemem dom–wyjazd, bez fazy grupowej, bez możliwości naprawienia błędu. Za drugim razem wyeliminowaliśmy Real w drugiej rundzie, w listopadzie. To była znakomita drużyna.
W ich składzie byli Butragueño, Míchel, Hugo Sánchez… A jednak, odbierając Złotą Piłkę w 1987 roku, powiedziałeś, że powinien ją dostać Gordillo.
Tak, i mówiłem to serio. Uwielbiałem Gordillo, bo miał charakter podobny do mojego. Sprawiało mu radość to, co robi – a zdziwiłbyś się, jak wielu piłkarzy tego nie czuje. Ja zawsze czerpałem przyjemność z gry i on też, chociaż również ciężko pracował dla zespołu. Podobało mi się jego podejście do futbolu i życia – widziałem w nim siebie.
Ty też świetnie się bawiłeś na boisku i to było widać.
Zabawa to najważniejsza rzecz w życiu. Jeśli nie lubisz tego, co robisz, trudno będzie ci osiągnąć sukces. Nie wierzę w tych piłkarzy, którzy grają tylko po to, żeby być sławnymi i bogatymi. Nie, to bzdura. W piłkę gra się z miłości do niej. Zabawa była dla mnie zawsze priorytetem. Gdy tylko podpisałem kontrakt z Milanem, zabrali mnie na dwutygodniowy obóz w jakimś odizolowanym ośrodku. Już po trzech dniach chciałem wracać do Holandii, nie mogłem tego znieść. Powiedziałem Sacchiemu: „Nie możesz zamykać mnie w klatce. Muszę iść do kina, muszę wychodzić. Inaczej nie potrafię się skoncentrować”. Na szczęście trochę się do mnie dostosowali, dali mi więcej swobody i wszystko poszło dobrze. Ja musiałem się bawić, a tam nikt się nie bawił.
Włoski futbol lat 80. to nie była zabawa.
Nie, nie [śmiech]. Podczas posiłków byłem w swoim żywiole – rozmawiałem, śmiałem się, żartowałem – i widziałem, jak reszta patrzy na mnie podejrzliwie: „Ten facet nie jest poważny”. Ale potem widzieli mnie na boisku i zrozumieli, że jestem tak samo profesjonalny jak oni i też ciężko pracuję. Po prostu nie potrafię żyć bez śmiechu.
Zawsze miałeś zainteresowania wykraczające poza futbol. Złotą Piłkę zadedykowałeś Nelsonowi Mandeli.
Tak, był moim idolem, wzorem, moją sprawą. W Holandii odczuwaliśmy ogromne poczucie winy związane z naszą historyczną rolą w tym, co działo się w RPA, i brałem udział w organizowaniu wielu manifestacji przeciwko apartheidowi i na rzecz ANC [partii Mandeli]. Poza tym byłem bardzo związany ze światem muzyki reggae, której istotą jest walka z rasizmem, faszyzmem, przemocą, cierpieniem… Mandela czy Steve Biko byli stale obecni w naszych piosenkach i naszej kulturze. Mieliśmy swoją walkę do stoczenia i mocno się w nią zaangażowałem. Spotykałem się z wieloma członkami ANC na emigracji i dla mnie było oczywiste, że muszę zadedykować Mandeli tę nagrodę, nawet jeśli wciąż siedział w więzieniu.
Później go poznałeś.
Tak, spotykaliśmy się wielokrotnie. Jestem bardzo dumny z tego, że mogłem poznać człowieka o takiej charyzmie. Nigdy nie poznałem nikogo z podobną aurą, a przecież spotkałem w życiu wiele znanych osób… Ale Mandela był wyjątkowy i uosabiał to, co najlepsze w człowieku. Po wyjściu z więzienia pozostał pokorny, starał się włączyć przeciwnika w proces odbudowy kraju i społeczeństwa. Nigdy nie szukał zemsty, tylko wspólnego działania – mimo że trzymali go 26 lat w celi. Jak ktoś taki nie ma być ogromną inspiracją? Podczas jednego z ostatnich naszych spotkań zaprosił mnie do RPA i wręczył mi tytuł.
Jakiego rodzaju tytuł?
Dowódcy. Jestem dowódcą Południowoafrykańskich Kolonii. Brzmi dumnie, prawda? [śmiech].
Dlaczego dziś tak trudno zobaczyć gwiazdę futbolu zaangażowaną w sprawy polityczne i społeczne?
Bo najczęściej to obróci się przeciwko tobie. Kibice i dziennikarze zawsze szukają sensacji i nagłówków – jeśli się zaangażujesz, będą tylko czekać. Najlepszy przykład to Marcus Rashford. Zrobił coś wspaniałego, prowadząc walkę z ubóstwem dzieci i krytykując bezczynność rządu. I co się stało? Gdy jego forma w United trochę spadła, wielu tylko czekało, żeby powiedzieć, że to przez to, że zajął się innymi rzeczami. To nieprawda, jedno nie ma z drugim nic wspólnego – każdy piłkarz przechodzi przez lepsze i gorsze momenty. Ale ich to nie obchodzi: wykorzystają twoje zaangażowanie przeciwko tobie. Dlatego, choć boli mnie to mówić, dziś poradziłbym każdemu piłkarzowi, żeby trzymał się od tego z daleka. Jako piłkarz, jeśli zaangażujesz się w projekty polityczne czy związane z prawami człowieka, to prędzej czy później ci zaszkodzi. To straszne, ale prawdziwe. Zatem zasada numer jeden: nie mieszaj się w politykę.
Ty tej zasady nie przestrzegałeś.
Nie, ale z czasem robiłem to coraz rzadziej. W końcu łatwiej żyć we własnej bańce. Pierwszą rzeczą, której musisz się nauczyć, gdy odnosisz sukces w piłce, jest umieć mówić „nie”, bo wszyscy czegoś od ciebie chcą – a jeśli im tego nie dasz, powiedzą, że jesteś dupkiem. Czasem lepiej być dupkiem niż pozwolić się wykorzystać tylko po to, żeby się komuś przypodobać. Martwi mnie to, że dziś wciąż widzę te same problemy, które dostrzegałem wtedy: rasizm, seksizm, bieda, wojny… A w pewnym sensie jest nawet gorzej, bo przez media społecznościowe ludzie stają się coraz mniej otwarci na innych, coraz bardziej sfrustrowani, coraz bardziej skręcają w prawo, nawet w skrajną prawicę… Mieliśmy wspaniałą Europę, a ona się psuje.
Jesteś w komitecie powołanym w Holandii, który ma promować różnorodność na stanowiskach kierowniczych.
Tak. Weźmy Holenderską Federację Piłkarską – mimo że nasza kadra miała tyle czarnoskórych gwiazd, w strukturach wciąż byli tylko biali mężczyźni. W krótkim czasie udało się doprowadzić do tego, że wiceprezeską została kobieta [Marianne Van Leeuwen], Nigel de Jong został dyrektorem sportowym, a Clarence Seedorf dołączył do zarządu. Zmiana nie może iść od dołu – musi przyjść z góry. Młodzi naturalnie szukają wzorców w osobach, które są do nich podobne. Jeśli wszystkie kierownicze stanowiska zajmują biali mężczyźni, to czarnej dziewczynce trudno sobie wyobrazić, że i ona może się tam znaleźć. Niektórzy nie chcą zaakceptować faktu, że dzisiejsze społeczeństwo jest różnorodne – czy im się to podoba, czy nie. Ale to nie opinia, to fakt. A jeśli blokujesz ludziom innej rasy drogę do sukcesu, tworzysz frustrację. Frustracja rodzi nieszczęście, a nieszczęście rodzi gniew. A nie ma nic groźniejszego dla społeczeństwa niż rzesza wściekłych ludzi. Jeśli chcesz dobrej wspólnoty, równość szans jest absolutnie konieczna. Ale się nakręciłem… pogadajmy o piłce [śmiech].
Dobrze. Powiedziałbym, że jesteś jedynym piłkarzem w historii, który był gwiazdą jako obrońca, pomocnik i napastnik.
To prawda. Zacząłem jako libero i w tej roli zadebiutowałem w Eredivisie w barwach Haarlemu, mając 16 lat. Ale w drugim sezonie przyszedł nowy trener, Hans Van Doorneveld, i powiedział, że chce zrobić ze mnie napastnika. Łatwo było mi się nauczyć, bo miałem tę przewagę, że wiedziałem, jak myśli obrońca, i potrafiłem ich wyprzedzać. W reprezentacjach młodzieżowych ustawiano mnie jako skrzydłowego, prawego pomocnika – i tam uczyłem się kolejnych rzeczy. Problem w tym, że trenerzy wykorzystywali moją wszechstronność nie dla mojego dobra, tylko swojego. Zamiast ustawić mnie tam, gdzie byłem najlepszy, wstawiali mnie tam, gdzie pasowałem im do układanki. I to mnie irytowało, bo nigdy nie pozwolono mi się w pełni wyspecjalizować i dopracować jednej roli. Ostatecznie to była wada, że potrafiłem robić tyle rzeczy. W Milanie zaczynałem jako skrzydłowy, potem – gdy kontuzji doznał Marco [Van Basten] – przesunięto mnie na środek ataku, potem znów wróciłem do pomocy… Co roku musiałem się przystosowywać na nowo i czasami było to frustrujące.
W Feyenoordzie grałeś z Johanem Cruyffem w jego ostatnim sezonie (1983/84).
I zdobyliśmy mistrzostwo i puchar. Był dla mnie bardzo ważnym nauczycielem, miał niezwykły umysł, dzięki któremu we wszystkim wyprzedzał innych. Powiedział mi coś, czego wtedy jeszcze nie rozumiałem: „Rudi, jesteś inny, czeka cię wielka kariera i musisz być gotowy. Kiedy trafisz do nowego klubu, kibicom się nie spodobasz. Będą cię wyzywać, będą cię obrażać, koledzy z zespołu też nie przyjmą cię dobrze, myśląc, że nie jesteś aż tak dobry. Dlatego pierwsze, co musisz zrobić, to sprawić, żeby inni grali lepiej. To rozwiąże wszystkie twoje problemy”. Miałem 20 lat, wciąż szukałem uwagi, chciałem się wyróżniać – a ten facet mówił mi, żebym myślał o ludziach, których nawet nie znałem [śmiech]. Ale oczywiście miał rację. Bo jeśli naprawdę jesteś dobrym piłkarzem, potrafisz czytać grę i kierować partnerami tak, by wydobywać z nich to, co najlepsze – a to w końcu działa też na twoją korzyść. Jeśli skupiasz się tylko na sobie, możesz dobrze wykonywać tylko te rzeczy, w których sam jesteś dobry. Ale jeśli widzisz piłkę jako całość, to zalety całej jedenastki stają się twoimi. Tego nauczył mnie Johan – to wielka prawda futbolu i jedna z najważniejszych lekcji, jakie wyniosłem z kariery.
Twoim wielkim przyjacielem był Frank Rijkaard.
W piłce i w życiu. Wychowywaliśmy się razem w Amsterdamie, jest dla mnie jak brat. Frank zawsze był tą ostatnią brakującą częścią układanki. Sprawiał, że każda drużyna była lepsza, ale nie znosił uwagi i sławy. Nienawidził tego wtedy i wciąż tego nie cierpi. Nie znosił konferencji prasowych, dziennikarzy, wydarzeń sponsorskich… Chciał po prostu grać i mieć spokój. Był kręgosłupem drużyny – zarówno w Milanie, jak i w reprezentacji Holandii – to on wszystko spinał. Był o wiele lepszym piłkarzem, niż ludzie sobie zdawali sprawę, bo absolutnie nie interesowały go żadne oklaski ani nagrody. Silny, atletyczny, niezwykle inteligentny… I do tego niesamowity człowiek. Lider zupełnie innego rodzaju. Bardzo spokojny, opanowany, zawsze trafiał w sedno. Marco [van Basten] i ja już tam byliśmy, ale dopiero gdy dołączył Frank, wygraliśmy Puchar Europy – i to nie był przypadek.
Wy dwaj byliście znakomici, ale Van Basten…
On był wyjątkowy. To najlepszy piłkarz, z jakim grałem, i drugi najlepszy, przeciwko któremu grałem – tylko dlatego, że grałem też przeciwko Maradonie. A zdrowy Marco wcale nie był daleko. Świetnie się rozumieliśmy, wiedziałem, gdzie będzie, bez patrzenia – więc skupiałem się na tym, żeby mu podać. On był moją pierwszą i drugą opcją w każdej akcji. Ja też byłem napastnikiem, ale wiedziałem, że jeśli sam spróbuję, może padnie gol; jeśli podam mu – gol jest pewny. A ponieważ chciałem wygrywać, podawałem mu cały czas [śmiech].
Obaj strzeliliście gole w finale EURO 88 [2:0 z ZSRR].
I obaj zdobyliśmy po dwa gole w finale Ligi Mistrzów rok później [4:0 ze Steauą]. Mieliśmy niesamowitą więź, uwielbiałem tego gościa, ale czasem się kłóciliśmy, bo on myślał tylko o strzelaniu bramek – a jak raz czy dwa mu nie podałem, to przychodził wściekły: „Boli mnie to, co robisz! Nawet na mnie nie patrzysz!”. A ja odsyłałem go do diabła i śmiałem się do rozpuku. To jeszcze bardziej go wkurzało, bo on wszystko traktował bardzo serio, a mnie bawiło, że jest aż tak zraniony, bo nie dostał podania. W końcu jednak zawsze sam zaczynał się śmiać i mówił: „Jesteś kretynem, idź sobie” [śmiech].
Arrigo Sacchi, wasz trener w czasie tych sukcesów, nie sprawiał chyba wrażenia szczególnie dowcipnego podczas pracy.
Był dobrym człowiekiem, ale bardzo poważnym. To mój pierwszy trener we Włoszech i to on przekonał mnie do przyjazdu. Na początku było trudno, bo ja potrzebowałem zabawy, a on trzymał nas godzinami na treningach, katując systemy defensywne. W kółko ćwiczyliśmy pressing i wyprowadzanie piłki. Wydawało mi się to okropnie nudne, ale gdy zrozumieliśmy, co właściwie robi, i że rewolucjonizuje futbol, staliśmy się maszyną. Dla mnie i dla całej światowej piłki był bardzo ważną postacią.
Zastąpił go Fabio Capello i z nim już się tak dobrze nie dogadywałeś.
Nie, mieliśmy problemy – raz prawie się pobiliśmy, musieli nas rozdzielać – ale mimo wszystko uznaję, że był świetnym trenerem. Zaczęły się u mnie kontuzje, do tego otwarto rynek na większą liczbę obcokrajowców, więc więcej rotowano składem, a mi się to nie podobało. Nie byłem szczęśliwy i odszedłem do Sampdorii, ale potem Marco doznał tej poważnej kontuzji i Capello ściągnął mnie z powrotem do Milanu. Więc mimo różnic, darzyliśmy się szacunkiem. Teraz jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i jak się widzimy, to nie wypominam mu zbyt wielu rzeczy [śmiech].
Twoim współlokatorem był Carlo Ancelotti.
Carlo to taki wujek, którego wszyscy kochają – jak przychodzi na Wigilię, wszyscy się cieszą: „Przyszedł wujek Carletto!”. I wszyscy biją brawo. Wspaniały człowiek, a do tego niesamowicie inteligentny – o czym czasem się zapomina. W pokoju śmialiśmy się godzinami, rozmawialiśmy o wszystkim, ale w noc przed meczem on zawsze się denerwował, a ja spałem jak niemowlę. Rano patrzył na mnie i mówił: „Jak ty możesz tak spać całą noc? Ja oka nie zmrużyłem. Wszystko ci jedno…”. Od zawsze wiedziałem, że zostanie trenerem – już w ostatnich latach kariery miał taki plan. To świetna osoba, którą warto mieć w życiu, a jeśli jesteś gwiazdą, to dałbyś się za niego pokroić, bo cię rozumie, jest sprawiedliwy, empatyczny i całe życie otaczał się wielkimi piłkarzami. Sam też nim był, więc wie, jak radzić sobie z naszymi dziwactwami. A taktycznie? Jest genialny – nikt nie wygrywa tyle, będąc tylko „fajnym gościem”.
Po tym nijakim dla Realu Madryt sezonie wydaje się, że jego czas w klubie dobiegł końca.
To niesprawiedliwe i błąd – ale cóż, ich sprawa. Brazylia już na niego czeka, a to chyba niezły plan B, prawda? Tak czy inaczej, ja powiedziałbym teraz Carlo: „Wygrałeś już wszystko, absolutnie wszystko. A skoro kochasz życie, dobre jedzenie, dobre wino… weź sobie porządne wakacje i odpocznij. Jeszcze za tobą zatęsknią”. Czasami żyjemy w przekonaniu, że życie zaczyna i kończy się na piłce – a to nieprawda. Dlatego cieszę się, że nie uparłem się przy trenerce. Myślimy, że nie ma nic poza futbolem, a potem człowiek odchodzi i okazuje się szczęśliwy. Spójrz na Xaviego. Kiedy wrócił do Barcelony, był młody i radosny – po dwóch latach wyglądał jak smutny, porzucony pies. Minęły dwa lata, a postarzał się o dziesięć. Ale widziałem go miesiąc temu i wyglądał świetnie – wyższy, przystojniejszy, w ogóle odmieniony. O to właśnie chodzi w życiu! [śmiech]
Naprawdę świetnie wyglądałeś z tą bujną czupryną.
I z wąsem. Trochę jak mieszanka piosenkarza reggae i gwiazdy porno. W mojej obronie muszę powiedzieć, że wtedy wąsy były modne. Bronił się, prawda?
Chyba tak.
Uwielbiałem muzykę, miałem w sobie duszę gwiazdy rocka i ten wizerunek miał znaczenie – dzięki niemu ludzie wciąż mnie pamiętają. Ale w 2000 roku miałem już dość. Ogoliłem głowę, bo zmęczyło mnie to, że wszędzie mnie rozpoznawano, chciałem móc wypić piwo bez tych wszystkich spojrzeń. To była najlepsza decyzja w moim życiu. Teraz jest idealnie – przystojny i incognito.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze