Advertisement
Menu
/ elmundo.es

Míchel: Bernabéu zawsze miało swojego kozła ofiarnego, tak jak miało swojego idola

Míchel trafił do szkółki Realu Madryt w 1976 roku, a klub opuścił dwadzieścia lat później, po rozegraniu dwunastu sezonów w pierwszym zespole Królewskich. Hiszpan udzielił obszernego wywiadu dziennikowi El Mundo. Były pomocnik wspominał całą swoją piłkarską karierę.

Foto: Míchel: Bernabéu zawsze miało swojego kozła ofiarnego, tak jak miało swojego idola
Fot. własne

Przytrafiło ci się tak wiele, że nie wiem, czy zrobić z tobą wywiad, czy napisać o tobie książkę. Jak to się stało, że wpadłeś w tyle tarapatów?
Ku mojemu ubolewaniu nie byłem chłopakiem, który kroczył przez życie niezauważony. To, co chciałem zachować, to fakt, że byłem dobrym piłkarzem, ale były rzeczy, w których się myliłem, a w znacznie większym procencie, 90%, były rzeczy, w które inni ludzie mnie wciągnęli, choć nie byłem w to zaangażowany. Do dziś są osoby, które wciąż mówią o mnie i o rzekomych kontrowersjach, które albo nie istniały, albo dla mnie są zapomniane.

Zrobiłbyś coś…
Niewiele mogę, upieram się, że w większość rzeczy mnie wkręcili. Tak jak innym przypisuje się cytaty, których nie powiedzieli, tak mnie przypisuje się kontrowersje. Tak naprawdę jestem trenerem od 15 lat i nie miałem ani jednego problemu z kolegą, rywalem, zawodnikiem, prezesem… A mimo to wielu ludzi nadal ma wyobrażenie, że Míchel jest kontrowersyjny. Co mogę na to poradzić?

A co jest powodem tej reputacji?
Byłem buntownikiem, ale moja buntowniczość miała związek z bardzo silnym poczuciem równości, sprawiedliwości i uczciwości. Na przykład z reguły lepiej dogadywałem się ze zmiennikami niż tymi, którzy grali od początku, bo zawsze byłem blisko nich, dbałem o to, żeby nie czuli się źle. Wtedy masz lepsze i gorsze relacje. Najsłynniejszym przypadkiem jest Hugo Sánchez, z którym nie mogłem się dogadać, ponieważ uważałem, że nie był sprawiedliwy w stosunku do szatni, ale dziś jesteśmy przyjaciółmi. Nie żywię urazy i mam bardzo niewielu wrogów, po prostu ci nieliczni są bardzo długotrwali i uparci.

Wróćmy do początków, do dzieciństwa, kiedy twój ojciec grał już w piłkę.
Owszem, był piłkarzem i to dobrym, jak twierdzą kronikarze, ale jak u wielu ojców w tamtych czasach, jego priorytetem była praca. Czasami miał dobre oferty z drużyn spoza Madrytu, ale nie mógł ryzykować, gdy miał na utrzymaniu rodzinę. Pracował w trzech miejscach w tym samym czasie i inne rzeczy zostały odłożone na dalszy plan. To, co zrobił, to zaszczepił we mnie pragnienie bycia piłkarzem, którym on nie mógł zostać.

Czy byłeś jednym z tych dzieci, które miały obsesję na punkcie piłki nożnej?
To nie była obsesja, bo obsesja to niedopowiedzenie. Wszystkie moje wspomnienia są związane z grą w piłkę, z dryblingiem, z tworzeniem drużyny w dzielnicy, z byciem dobrym uczniem tylko po to, by móc grać. To było wszystko, co się dla mnie liczyło. Nie myślałem nawet o zarabianiu dużych pieniędzy, ani nie marzyłem o grze dla Realu: chciałem być piłkarzem w najszerszym tego słowa znaczeniu. Gdziekolwiek by to było, w Primera czy Tercera, chciałem, żeby to było moje życie.

Ale w końcu trafiłeś do Realu Madryt.
Mój ojciec znał dyrektora szkółki w Realu, Basilio Pozo, który był jego trenerem i dali mi szansę jak każdemu innemu dziecku. To wydarzyło się w La Choperze, w El Retiro. Dobrze mi poszło i wzięli mnie bezpośrednio do Infantilu A, bez przechodzenia przez turniej, co było najczęstszą rzeczą do zrobienia. Prawda jest taka, że byłem zaskoczony, że dostrzegli we mnie potencjał do grania z dziećmi, które były o wiele bardziej rozwinięte ode mnie.

W dzielnicy widziałeś, że grasz w innej lidze.
Podejrzewałem, że jestem na innym poziomie niż moi przyjaciele, ale nie przypuszczałem, że jestem na poziomie tych, którzy grali dla Realu. Miałem 13 lat i nigdy nie miałem licencji. To, co mnie najbardziej uderzyło w tych testach, to fakt, że przyjechałem na miejsce i dali mi paczkę z ubraniami do gry. Miało to na mnie wpływ przez całą moją karierę, nawet w pierwszej drużynie. Kiedy dali ci twoją koszulkę, twoje spodenki, twoje skarpetki… Myślę, że to przypomniało mi, że jestem piłkarzem, że udało mi się to osiągnąć i że nadal się tym cieszę. Im dłużej masz w sobie młodzieńczego ducha i siedzisz w tym z powołania, tym lepszym jesteś piłkarzem.

Dlaczego chłopak z Atleti wybrał Real Madryt?
Nie do końca wybrałem. Nie tylko ja, mój ojciec i dziadek również byli za Atlético, ale trafiłem do Realu, ponieważ mój ojciec załatwił mi te testy po tym, jak zagrałem jeden z meczów z Atleti, w San Cristóbal, i uznali, że nie prezentuję odpowiedniego poziomu.

W każdym razie… Wróćmy do bieli, czy szybko poznałeś się z resztą Quinta del Buitre?
Nie, dopiero w Castilli, kiedy miałem 18 lat. Tam wszyscy się zjednoczyliśmy. Emilio (Butragueño) dołączył do Realu bardzo późno, a reszta z nas znała się z gry przeciwko sobie w meczach, ale w różnych drużynach. Chodziliśmy na różne kierunki na tej samej uczelni.

Ta Castilla stała się zjawiskiem kultowym, od samego początku przypisywano wam etykietkę nadziei hiszpańskiego futbolu. Czy to ci ciążyło, czy raczej zajmowałeś się swoimi sprawami?
Nigdy nie czuliśmy presji i to zawsze było naszą zaletą. Graliśmy jak na osiedlu, wydawało się, że to zabawa, a nie zawód. Ten fenomen eksplodował w moim trzecim roku w Castilli i zdałem sobie sprawę, że mamy wielu zawodników na poziomie pierwszej drużyny. W poprzednich sezonach mieliśmy dobry zespół, z kilkoma osobami, które grały w finale Pucharu Króla przeciwko pierwszej drużynie w 1980, ale to nie było to samo. W rzeczywistości z tych finalistów tylko trzech dostało się do pierwszej drużyny: Agustin, Gallego i Pineda. Ale ten trzeci rok to już inna historia. Bo oprócz słynnej Quinta del Buitre byli tam też Otxotorena, Chendo, Martín González, Francis… Oczekiwania miały sens.

Ty, który jako pierwszy zadebiutowałeś i strzelałeś gole podczas strajku w 1982 roku, byłeś jedynym z Quinty, który nie wybił się w tamtym sezonie. Czy to cię martwiło?
Nie. Poszliśmy na trening z pierwszą drużyną i oni zaczęli zostawać. Nie miało to dla mnie znaczenia, uważałem to za naturalne. Di Stéfano, który był trenerem, liczył na Castillę i to mnie zmotywowało. Stało się tak, ponieważ to ja najdłużej byłem w drużynie rezerw, więc wszyscy spodziewali się, że to ja będę następny, ale nie odebrałem tego jako zawód. Pod koniec sezonu wiceprezes Martínez Laforgue, który był odpowiedzialny za drużynę młodzieżową, wezwał mnie do swojego biura i powiedział mi, że zdecydowali się przyjąć ofertę za mnie i wahają się, czy wysłać mnie do Hérculesa czy Málagi. Odpowiedziałem, że to świetnie, i że jak będą wiedzieć, to niech dadzą mi znać. Sądzę, że był trochę zirytowany i myślał, że mam to gdzieś, że nie będę grał w Realu Madryt: „Człowieku, to żart, wskakujesz do pierwszej drużyny”. A ja na to: „Ach, to lepiej, ale daj spokój, ja chcę być piłkarzem”. Zaczął rozmawiać ze mną o pieniądzach, a mnie to nie obchodziło. Chciałem być piłkarzem pełną gębą. I udało mi się to osiągnąć.

Czy chociaż świętowałeś?
Nie ma mowy, przytłoczyła mnie bardzo głupia rzecz. Po tym dniu mieliśmy wakacje, a moją obsesją każdej nocy było to, że jak się skończą i przyjadę, to oni nie będą wiedzieli, kim jestem. Gdzie mam wejść, co mam tam robić, kto otworzy mi drzwi? W końcu otrzymałem list z klubu, w którym wyjaśniono mi, że muszę być na Bernabéu w takim a takim dniu o takiej a takiej godzinie. To było niemal gorsze: „Ku**a, na Bernabéu!” W końcu dotarłem tam z moimi butami i torbą na przybory toaletowe i wchodząc do środka spotkałem Stielike. Myślałem, że spojrzy na mnie jak na Marsjanina, a on mówi do mnie: „Co tam, Míchel, jak minęły wakacje?”. Byłem zdumiony. To wtedy zacząłem czuć się jak zawodnik Realu.

Jak weterani przyjęli młodych, którzy przybyli z tak wielką sławą, zanim jeszcze cokolwiek udowodnili?
W szatni panuje bardzo ciekawe rozdwojenie: jedną rzeczą jest konkurencja, a drugą człowiek. Pomogą ci aż do krawędzi boiska, ale w środku to już dżungla. Przybyłem do szatni, w której musiałem walczyć o miejsce z Gallego, San José, Lozano, Martínem Vázquezem, a nawet Sanchísem, który wciąż grał jako pomocnik. Gracze, którzy byli tam przede mną i byli bardzo dobrze znani. Ta konkurencja jest ogromna, ale nie uderzyło mnie to, ponieważ żyłem nią od 13. roku życia, kiedy zdawałem te testy. Jeśli weteranów wkurzało wszystko, co działo się wokół nas, to my tego nie zauważaliśmy. Elita, którą stanowili Camacho, Santillana, Miguel Ángel, Juanito, San José i Gallego, traktowała nas wspaniale i chroniła nas. Nigdy nie robili złej miny, gdy widzieli skład i to, że gramy my, a nie oni.

La Quinta zmieniła hiszpański futbol stylistycznie i społecznie. Przeniosła go do nowoczesności.
Tak, zbiegło się to w czasie ze zmianą pokoleniową, społeczną, polityczną, edukacyjną i kulturową. Byliśmy piłkarską częścią tego potoku. Nie rozumieliśmy idei La Furia, bo żeby być furiatem w sporcie, nie można być niskim i wielkogłowym, a my Hiszpanie zazwyczaj tacy byliśmy. A społecznie byliśmy innymi piłkarzami. Emilio był ścigany przez paparazzi, potrafiliśmy rozmawiać na inne tematy niż sport, umieliśmy się wysłowić, a przede wszystkim byliśmy normalnymi młodymi ludźmi w Hiszpanii, która się zmieniała, a my wraz z nią.

Kiedy myślę o was, zawsze w końcu stawiam się na miejscu Pardeza. Czterech z pięciu kończą jako gwiazdy Realu, a ty musisz być tym piątym.
Wewnętrznie nie postrzegaliśmy tego w ten sposób, ponieważ podczas gdy na zewnątrz zawsze wymienialiśmy pięć osób, wewnątrz mówiliśmy o siedmiu czy ośmiu. I zawsze wiedzieliśmy, że ktoś odpadnie. Na przykład mój przyjaciel Francis, który był gwiazdą, nigdy nie grał w pierwszej drużynie, a był czas, kiedy wszyscy byli zgodni, że będzie pierwszym środkowym obrońcą Realu. Albo Agustin, który od młodości był bardzo pewny, że będzie bramkarzem pierwszej drużyny przez wiele lat, człowiekiem jednego klubu, a potem nie zrobił tak błyskotliwej kariery. Przyjęliśmy to naturalnie, a tym, który najlepiej to zrozumiał, był Pardeza. Wiedział, że może walczyć z kolegą z drużyny, ale nie z legendą, którą stał się Emilio, nie można było nic z tym zrobić. To wielki pech rywalizować z Butragueño. A Pardeza, który jest bardzo inteligentny, poszukał innej drogi.

Czy będąc już prawie gwiazdami rocka, byliście w stanie cieszyć się Madrytem Movidy [hiszpański ruch odnowy kultury i obyczajowości, który rozpoczął się w Madrycie pod koniec lat 70. XX wieku, po śmierci generała Franco i upadku jego dyktatury]?
Tak, tak, podobało mi się to, ale to, co podobało mi się najbardziej, bardziej niż część rozrywkowa, to widzieć, że wszystko wokół mnie zmienia się na lepsze. Należy pamiętać, że w pierwszych dwóch latach mojej gry w pierwszej drużynie wciąż mieszkałem w dzielnicy z rodzicami. Wracałem wieczorem do domu i rozmawiałem z sąsiadem, z przyjaciółmi, z gościem w barze… i widziałem, że wszystkim żyje się coraz lepiej, że idziemy do przodu. Każdego wieczoru wracałem do prawdziwego życia i cieszyłem się tą ogólną zmianą. To były bardzo dobre lata.

To zabawne, że pochodząc z dzielnicy, zawsze miałeś reputację eleganckiego dzieciaka.
(śmiech) Widzisz, nigdy nie byłem dobrym chłopcem w całym moim pieprzonym życiu. Ojciec pracował w tym samym czasie w firmie graficznej, w drukarni dziadka i przy pracach dorywczych. Nie wiem, dlaczego dałem się nabrać na to pozerstwo. To kolejne z tych kłamstw na mój temat, które po powtórzeniu stają się prawdą. Moi rodzice zmarli, a ja nic nie odziedziczyłem, jak wiele dzieciaków z przedmieść Madrytu. Emilio i Manolo (Sanchís) mieszkali w szlachetnej okolicy, Rafa (Martín Vázquez) w Pozuelo, ale ja? Wyobrażam sobie, że to z powodu mojej budowy ciała, ale to kłamstwo.

Poza Madrytem, zwłaszcza w Kraju Basków w latach 80., byłeś mniej popularny.
Oczywiście, podczas tej zmiany, o której mówimy, nastąpiła również zmiana polityczna, która bardzo otworzyła spektrum możliwości. Zaczęło być wiele skrótów, wiele stron, wiele kolorów. I, nie oszukujmy się, w wielu miejscach Real Madryt kojarzył się ze skrajną prawicą, czyli czymś, co wybiliby sobie z głowy, gdyby z nami porozmawiali przez pięć minut. Ale taka była rzeczywistość i przeżyliśmy kilka bardzo napiętych epizodów. Zbyt napiętych. Mecze, które dzisiaj nie zostałyby rozegrane, ponieważ przy dzisiejszej mentalności taki poziom przemocy, rzucania rzeczy w kierunku murawy, gróźb i obelg nie byłby tolerowany, ale wtedy było to postrzegane z pewną normalnością. Grałem na niektórych stadionach, gdzie przed przyjazdem zatrzymywaliśmy autokar na środku autostrady, aby w razie czego mogli do niego wsiąść zakapturzeni i uzbrojeni policjanci. Zgadzamy się chyba, że to nie jest normalne.

Posunąłeś się tak daleko, że powiedziałeś, że wolisz nie grać niż zostać zabitym.
Wykonywanie rzutów rożnych było ryzykownym zajęciem. To było niedorzeczne i niepotrzebne. Tolerancja dla nietolerancyjnych była w tamtych czasach straszna. To się zmieniło na lepsze. Weźmy na przykład homofobię…

Cierpiałeś na to przez całą swoją karierę.
Oczywiście, że tak. Teraz wreszcie jest to potępiane, ale wtedy ludzie się z tego śmiali. Trzy lata temu byłem na Camp Nou i czterech żartownisiów zaczęło słynne: Míchel, Míchel, Míchel maricón („Míchel, Míchel, Míchel pedał”) i 80% tłumu krzyczało na nich, żeby się zamknęli. To fantastyczne, bo to, co musiałem znosić…

Seksualność w Hiszpanii była czymś najbardziej dyskusyjnym. 
No właśnie, a zastanówmy się, gdybym był pedałem, to co, w czym problem? I mówię pedał, a nie homoseksualista, bo mówimy o czasach 30 lat temu, a wtedy w tym kraju nie mówiło się „homoseksualista”. A 30 lat temu w tym kraju bycie pedałem było bardzo trudne. Zawsze dobrze sobie z tym radziłem, ale wtedy wydawało mi się, że muszę się usprawiedliwiać, że może zróbmy fotoreportaż z całowania mojej żony… Poza tym to nie miałoby znaczenia, powiedzieliby, że to było ukartowane, albo że moja żona jest transseksualistką. Nie wiem. Nie wiem, cokolwiek. To temat, który potraktowałem spokojnie, bo mnie nie obchodził. Późno dowiedziałem się jednej rzeczy o mojej osobowości, a mianowicie, że zbyt często robiłem rzeczy, aby zadowolić moich wrogów, a to strata czasu. Odkąd to zrozumiałem, jestem o wiele bardziej naturalny i szczęśliwszy.

Obmacywanie jąder Valderramy nabrało innego wymiaru, bo to byłeś ty.
Oczywiście, że tak. To była bzdura i każdy z nas, kto grał, widział wiele podobnych sytuacji. Właściwie martwi mnie to, że sam Valderrama niepotrzebnie wykorzystuje sytuację, o której wie, że nie ma na nią miejsca w grze. Nie wdając się w szczegóły, ostatnio prowadził kampanię przeciwko rakowi jąder, którą również mi zaproponowano, ale powiedziałem, że zrobię to tylko wtedy, gdy zostanie ona zatwierdzona przez Ministerstwo Zdrowia. Zrobił to bez tego poparcia, przypisał sobie zasługi i nadal robi z siebie osła. Ale to już jego sprawa.

Najmłodsi madridistas uważają dziś Ligę Mistrzów za swój plac zabaw, sądzą, że nie trzeba być dobrym, by ją wygrać, że rzadko się zdarza, by jej nie wygrać. Wierzą w to, ponieważ sami tego doświadczyli. Jednak Real w latach 80. był przeciwieństwem: wspaniała drużyna, jedna z najważniejszych w drzewie genealogicznym Los Blancos, która wygrała pięć tytułów ligowych… i która nigdy nie zdobyła Pucharu Europy. Historyczna anomalia, która zawsze pojawia się przy ocenie Quinty: bardzo dobra, ale… 
Ale co?

Czy jest mniej wartościowa z powodu braku Pucharu Europy?
Ja mam wręcz przeciwne wrażenie, że wpływ jest jeszcze większy niż tytuły. Jest pokolenie, to, które było wtedy na trybunach, które o nas nie zapomina i potrafiło przekazać swoim dzieciom, jak to było, jakie to było ważne. Real jest wiecznym zwycięzcą, a my nie byliśmy wiecznymi zwycięzcami, ponieważ nie udało nam się zdobyć Pucharu Europy, ale mimo to jesteśmy w pamięci i w sercach ludzi. Powstanie La Quinta jest do dziś uznawane za ważny moment. To jest wspaniałe.

Przybycie Johana Cruyffa jako trenera Barcelony jest zwykle postrzegane jako stylistyczny punkt zwrotny w hiszpańskim futbolu, ale ty już wtedy podążałeś w tym kierunku.
Ponieważ wygrał Puchar Europy. Przed Cruyffem musimy porozmawiać o Leo Beenhakkerze i pokoleniu piłkarzy, którym dał szansę na rozwój. Był innowatorem i pokazał, że nie należy opierać się futbolowi opartemu na wynikach, że można wygrywać grając dobrze. Na przykład, jeśli zapytacie mnie, które Atlético podobało mi się najbardziej, odpowiem, że Atlético Simeone, ale nie to wcześniejsze, tylko to Atlético z zeszłego sezonu, gdy wciąż wygrywało i grali coraz lepiej. A dobra gra to nie tylko cofanie się, to jest to co robiło Atleti. To było fantastyczne, że Leo przybył do Madrytu, ponieważ wygenerował wspaniały miszmasz z grupą piłkarzy, których znalazł. Nigdy nie mogliśmy sobie wyobrazić środka pola z Gallego, Martínem Vázquezem, Gordillo i Míchelem. Nigdy. Wielokrotnie pytano nas: „A kto będzie odbierał piłkę?”. A my zawsze odpowiadaliśmy: „Przeciwnik, jeśli zdoła”. To było dla nas jak Disneyland. Wygrywaliśmy, dobrze się bawiliśmy, graliśmy niesamowite mecze… Ludzie szli na stadion jak ci, którzy idą na koncert czy teraz oglądają MasterChefa, żeby się dobrze bawić. Byliśmy tylko kolejnym spektaklem w mieście.

Więc nie jesteś nawiedzony przez ducha Pucharu Europy?
Często myślisz o sytuacjach sportowych z twojej kariery i mój wniosek jest taki, że to samo przytrafiło się nam z Realem w roku odpadnięcia z PSV, co z reprezentacją na Mistrzostwach Świata w 1986. Jest taka część sportu, której nie kontrolujesz i czasem daje ci ona złe wieści. Co możesz nam zarzucić poza tym, że nie zdobyliśmy tego Pucharu Europy? Nic. Nokautowaliśmy najlepszych, graliśmy wspaniale i nawet w ostatnim meczu spisaliśmy się dobrze. To też wkurza naszych krytyków, że nawet w dniu, w którym zostaliśmy wyeliminowani, graliśmy świetnie. Ostatnio ponownie obejrzałem mecz z Eindhoven i nie ma za co nas krytykować, bo po prostu piłka nie chciała wpaść do bramki, a Puchar Europy był bezlitosny. Przy obecnym systemie Ligi Mistrzów nie wygralibyśmy jednej, wygralibyśmy ich wiele.

Czy Liga Mistrzów jest teraz łatwiejsza?
Tak, szczególnie dla wielkich drużyn. Kiedyś w La Lidze wyczerpywaliśmy się o wiele bardziej, bo jeśli jej nie wygrywałeś, nie grałeś w Pucharze Europy. Teraz gralibyśmy tam co roku. W naszych czasach nie było dnia odpoczynku, złe pół godziny i tsunami cię zabierało. Teraz w Lidze Mistrzów jest bardzo mało niespodzianek. Najpierw jest faza grupowa, a potem faworyci odpoczywają i minimalizują nieco sytuację w lidze. Możesz pozwolić sobie na kilka złych dni i w końcu wygrać, ale wtedy tak nie było. Ten stres związany z rywalizacją teraz nie istnieje. W tym sezonie 1987/88 przeciwko PSV wyeliminowaliśmy wcześniej Napoli Maradony i dwóch finalistów z poprzedniego roku, Bayern i Porto.

Czy gra przeciwko Maradonie była inna niż przeciwko komukolwiek innemu?
Nie ma co do tego wątpliwości. A ja nigdy nie grałem przeciwko niemu w jego najlepszym momencie. Z Napoli nie był w najlepszej formie, a do tego był kryty przez wrzód na dupie, jakim był Chendo, który biegał tylko za nim i go wykańczał. A w Sevilli miał już trochę pod górkę. To był jeszcze inny świat. To wciąż piłkarz, który na Mistrzostwach Świata zobaczył, że ma swoje życie w sześciu meczach i sam je wygrał.

Próbował cię zwerbować.
Ze względu na moją mentalność skrajnej uczciwości i szczerości, w oczach kibiców i prasy zawsze byłem tym, który ponosił winę. To, co było dobre, było zasługą małego (Butragueño), a to, co było złe, było winą Míchela. Dlatego, nawet się nie złoszcząc, uznałem, że moja walka o odzyskanie fanów jest przegrana i poprosiłem prezesa o sprzedanie mnie. Wtedy Maradona zadzwonił do mnie do domu. Powiedział mi, że jeśli naprawdę chcę odejść, to z przyjemnością powita mnie w Neapolu, ale on na moim miejscu nigdy nie opuściłby Realu Madryt. I w końcu zostałem.

Milan sprawił, że poczułeś się gorszy?
Całkowicie, ale wiesz co? Milan to nie była po prostu drużyna, to był nowy sposób rozumienia piłki nożnej, to była rewolucja. Dużo bardziej taktyczna, bardziej kolektywna gra, przygotowanie fizyczne do granic możliwości… To był przełom w światowym futbolu, a reszta z nas potrzebowała czasu, aby poradzić sobie z grą tak jak oni. Nie można było do nich podejść. Zdobyli trzy tytuły w Lidze Mistrzów i wzięli nas wszystkich szturmem. Zmienili futbol, jak później Barça Guardioli. Między Arrigo Sacchim a Pepem nie ma nic, 15 czy 20 lat mija bez rewolucji. Tak właśnie rozwija się piłka nożna – radykalnie i z nagłym skokiem.

Mimo tytułów twoi trenerzy nie przetrwali długo, a miałeś ich wielu: Beenhakker, Toshack, Antić, Floro… Jak wyglądały twoje relacje z nimi?
Było ich wielu i bardzo się od siebie różnili, ale nigdy nie miałem problemu z żadnym trenerem. W rzeczywistości pozostałem przyjacielem wszystkich z nich. Z Benito Floro dużo rozmawiam, byłem niedawno u Leo, z Radomirem miałem świetne relacje, nawet z Arsenio Iglesiasem, na którego załapałem się już na końcu. Pewnego razu pojechałem do A Coruñii. Zaprosił mnie na kolację i przeprosił. Zapytałem go: „Za co, trenerze?”. Odpowiedział: „Nie traktowałem cię dobrze i nie wystawiałem”. Ja tylko szeroko się uśmiechnąłem i spytałem: „Jak mogłeś mnie wystawiać, skoro w klubie byłem bardziej skończony niż ty?”. Nigdy nie byłem problematyczny.

Inną dyskusją na twój temat jest to, czy zostałeś w zespole dla wygody i czy mógłbyś być jeszcze większy, gdybyś wrócił do środka pola, czyli tam, gdzie zaczynałeś.
Nie było mi wygodnie, byłem praktyczny. Kiedy przybyłem do pierwszej drużyny, Del Bosque odszedł, pozostawiając lukę, którą trudno było wypełnić, ponieważ był wspaniałym rozgrywającym, a Gallego i Lozano, którzy mieli znacznie więcej masy niż ja, rywalizowali o tę pozycję. Amancio, który widział we mnie rozgrywającego w Castilli, umieścił mnie na skrzydle w pierwszym zespole. I tam właśnie zarabiałem na życie. Biegać, pracować i w pełni wykorzystywać jakość, którą miałem. A kiedy już zadomowiłem się na prawej stronie, sam klub uznał, że ta pozycja jest już dobrze obsadzona i kiedy odszedł Gallego, a brakowało środkowego pomocnika, woleli kupić najpierw Jankovicia, a potem Schustera, niż przesuwać dwóch zawodników. Więc zostałem na skrzydle i nie poszło mi źle, jak na faceta, który nie był szybki, silny, odważny czy nie był dryblerem… Ale miałem pokrętło w nodze, co wykorzystywałem, ponieważ miałem przy tym jakość w obu nogach i byłem bardzo dobry w szukaniu wolnych przestrzeni. Byłem jednym z zawodników, którzy byli najlepsi na skrzydle. Większość rzeczy nauczyłem się tam od Beenhakkera.

Del Bosque był twoim idolem?
On i Antognoni. W moich pierwszych wywiadach, kiedy dziennikarze jeszcze mnie nie znali i ich pierwsze pytanie zawsze brzmiało „nazwisko i pozycja”, dziwili się, kiedy wymieniałem tę dwójkę, a nie Cruyffa czy innych bardziej popularnych piłkarzy. Del Bosque był Busquetsem z wąsami. Dziś ludzie się dziwią, ale on był bardzo dobry. A Antognoni to była jakość, elegancja, podania, zdobywanie bramek… Był wspaniały.

Dlaczego miałeś tak skomplikowaną relację z Bernabéu?
Wielu z nas zostało wygwizdanych. Tak było z Gutim, Martínem Vázquezem, Gallego, Del Bosque, Velázquezem… W dzisiejszych czasach jest to trudniejsze, bo na stadion przychodzi wielu turystów, a kibice są mniej krytyczni, ale Bernabéu zawsze miało swojego kozła ofiarnego, tak jak miało swojego idola. Emilio był czczony niezależnie od tego, co robił, a ja dostałem tę drugą rolę. Zbiega się to również z faktem, że zawsze przytrafiało się to graczom naszego pokroju, bardziej klasowym, bo talent jest zawsze podejrzany. Łatwiej jest podważać zawodnika, który źle rozegrał podanie na 30 metrów, niż zawodnika, który idzie na główkę i uderza o ziemię. Godzisz się z tym. Kiedy przychodzisz do Realu i dają ci pakiet przetrwania, jednym z głównych zaleceń jest wzięcie głębokiego oddechu, kiedy cię wygwiżdżą, bo na pewno będą na ciebie gwizdać. Myślę, że jest to demonstracja uczuć, tak jak wtedy, gdy ojciec zamiast przytulenia daje ci klapsa. To ich sposób na powiedzenie: „Kocham cię”.

Twój pierwszy wielki moment w meczu z Hiszpanią to gol widmo. Przepraszam, powiedźmy to poprawnie: El Gol Fantasma.
Jest to mój najsłynniejszy gol właśnie dlatego, że go nie uznano. Gdybym strzelił gola, może Brazylia by się wkurzyła i byłoby jeszcze gorzej. Z tamtego dnia, w Guadalajarze o 12 w południe, bardziej niż bramkę, pamiętam, jak patrzyłem na ławkę Brazylii, gdy grali hymn i widziałem Zico, Toninho Cerezo i Falcao. „To są zmiennicy. Gdzie ja jestem?”. Przez całe życie chodziło mi to po głowie, zdawałem sobie sprawę, że mi się udało. Potem wymieniłem się koszulką z Sócratesem, dałem ją mojemu bratu i nadal ją ma, ale pamiętam coś więcej niż to. Później w hotelu spotkałem go w windzie, uścisnął mi rękę i pogratulował. Powiedział mi, że jestem niesamowitym piłkarzem i podziękowałem mu, prawie się jąkając. To, że docenił mnie pod względem piłkarskim, było dla mnie ogromnym powodem do dumy.

Mówiłeś mi, że mogliśmy wygrać ten Puchar Świata.
Myślę, że była to pierwsza wielka hiszpańska drużyna. Różnica polegała w karnych, które nigdy nie są loterią. Trafiają ci, którzy wiedzą, jak je strzelać. Przed jedenastkami Miguel Muñoz zapytał, kto chce wykonać rzut karny i ja poprosiłem o jeden, ale on powiedział: „Nie, ty wykonasz szósty”. Odebrało mi mowę i do dziś zastanawiam się, dlaczego tak zdecydował. Butragueño, Víctor Muñoz, Eloy, Chendo i Señor. Tak jak Cesc przeszedł do historii za strzelenie karnego w meczu z Włochami, tak samo Eloy mógłby przejść do historii, gdyby wykorzystał swój. To są szczegóły, ale to był bardzo dobry zespół, konkurencyjny, z mieszanką pokoleniową, która działała… Mogliśmy być mistrzami, nie ma co do tego wątpliwości.

Pomimo Maradony?
Jestem pewien, że Bilardo [trener Argentyny, która w półfinale wyeliminowała Belgię] odetchnął z ulgą, gdy odpadliśmy. Przed rozpoczęciem ćwierćfinału z Belgią Camacho krzyczał do nas: „Jesteśmy lepsi od Belgów, dopadnijmy ich, a potem, przeciwko Argentynie, dziesięciu na dziesięciu, dziesięciu na dziesięciu… Bo ja się tamtym zajmę”.

Następne Mistrzostwa Świata, Włochy 1990, zdobyłeś trzy bramki przeciwko Korei Południowej i krzyknąłeś słynne: „Zasługuję na to!”. Do czego się to odnosiło?
To nie było przeciwko komukolwiek, to było dla ludzi, którzy nie mogli się bronić, jak moja rodzina, moi przyjaciele, niektórzy dziennikarze, którzy mnie wspierali… To było wbrew niesprawiedliwej sytuacji, która wytworzyła się wokół mnie. Zremisowaliśmy z Urugwajem i huragan obrócił się przeciwko mnie, jakbym grał sam. Aby wygrać, musiałem robić takie rzeczy jak z Koreą, ale przegrać było bardzo łatwo, wystarczyło, że byłem na boisku i nie wygraliśmy. Oskarżano mnie o wiele rzeczy, które znosiłem w milczeniu i nie były one prawdziwe, ale nie miałem jak im zaprzeczyć. Zwłaszcza sprawy osobiste. Byłem normalnym facetem, z rodziną, przyjaciółmi, myślę, że byłem dobrym kolegą z drużyny… Ale prawdopodobnie z powodu tego, jak wyglądałem i jak funkcjonowałem, nie milcząc, byli ludzie, którzy nie mogli mnie znieść i wymyślali wiele kłamstw o mnie i moim życiu. W zasadzie byłem atakowany z zazdrości.

Idylla po meczu z Koreą trwała krótko, bo w następnej rundzie wyeliminowała was Jugosławia po rzucie wolnym Stojkovicia, a ganiono was za odejście od muru.
Ta, a gdyby nie mur, to byłby to kolor moich paznokci. To działało w ten sposób. Nie ma ani jednego ujęcia, na którym widać, że kucam, to co robię, to odwracam głowę. Gdybym poszedł na swoje miejsce, piłka zamiast w nos trafiłaby w moje ucho, ale i tak trafiłaby we mnie. To nie ma znaczenia. Gdyby piłka trafiła w róg siatki, a nie w mur, do dziś toczyłby się spór o to, czy zostaliśmy wyeliminowani, bo paznokcie Míchela były pomalowane na jasnoróżowo, a nie na fuksjowy róż. Wiedziałem już, że po „zasługuję na to” wszystko, co się wydarzyło, będzie moją winą, ale do tego czasu nauczyłem się to normalizować i nie wpływało to na mnie tak, jak lata wcześniej.

Dwa lata później przybył Javier Clemente, a niedługo potem przestał na ciebie stawiać. Powiedział, że to dlatego, że byłeś miękki i odstawiałeś nogę.
Byłem tak miękki jak w pięciu meczach, w których wziął mnie na początku, tak miękki jak w dniu, w którym doznałem kontuzji, a on wezwał mnie do towarzyszenia drużynie, i tak miękki jak wtedy, gdy nadal byłem niekwestionowanym piłkarzem w Realu Madryt. Akceptuję bez problemu, że miał inne upodobania, jestem trenerem, jak mogę tego nie rozumieć? Jednak nie przyjmuję do wiadomości, że opowiada te historie, bo po prostu nie ma odwagi powiedzieć, że mnie nie lubił albo że inni podobali mu się bardziej. To, że na początku wziął mnie, a potem nagle odkrył, że odstawiam nogę, gdy przez 10 lat grałem dla Realu i reprezentacji, jest nieporozumieniem. Nigdy nie krytykowałem Clemente za to, że mnie nie brał, takie były jego upodobania i to szanuję, ale nie wiem, dlaczego dziś jeszcze to usprawiedliwia. Widocznie coś wciąż go męczy.

Jak poradziłeś sobie z tym krytycznym dla sportowca momentem, jakim jest założenie, że nadchodzi koniec?
Kiedy zobaczyłem, że to nadchodzi, zrobiłem to samo, co robiłem przez całą moją karierę: cieszyłem się, jakby to był ostatni dzień, nigdy nie szedłem na trening jak ktoś, kto idzie do biura. Zawsze pamiętałem, że chciałem być tylko piłkarzem i przekroczyłem swoje największe fantazje. Doktor Herrador uprzedził mnie, że w tym zawodzie zawsze zostaje jeszcze rok, ale ty sam decydujesz, kiedy skończyć. I to właśnie zrobiłem. Pogodziłem się z rzeczywistością. Pozostał mi rok kontraktu, a ponieważ mogłem rywalizować, ale nie na takim poziomie jak wcześniej, odszedłem. Bez frustracji, bez przeciągania, bez zmuszania się… To była najlepsza rzecz. Poza tym grałem rok w Meksyku, co bardzo pomogło mi w deeskalacji i nie musiałem tak nagle mierzyć się z pustką emerytury, co jest trudne do przełknięcia.

A z Meksyku prosto do telewizji.
Miałem dużo szczęścia, bo bardzo szybko wróciłem do życia po piłce. A w TVE spotkałem jednego z najlepszych trenerów, jakich kiedykolwiek miałem, José Ángela de la Casa, który pomógł mi i nauczył mnie, jak cieszyć się tym drugim życiem.

Po tylu perypetiach, po znalezieniu innego zawodu, w którym byłeś dobry i bez potrzeb finansowych, co u licha popycha cię do zostania trenerem, tej niewdzięcznej i stresującej pracy?
Nie umiem robić nic innego, nie lubię niczego innego. Wiele razy, w chwilach słabości, myślę o powrocie do telewizji, ale istnieje altruistyczna część oddawania piłce nożnej tego, co ona ci dała. Futbol sprawia, że jesteś niezmiernie szczęśliwy jako zawodnik, a jako trener, to w zasadzie cierpienie. W pewnym sensie czuję, że to nasza kolej, by dać mu coś, nie prosząc o nic, jak robi to matka.

Czy nadal żałujesz, że nie byłeś trenerem Realu?
Nie. Kiedy dołączyłem do szkółki Realu, zrobiłem to z zamiarem rozwijania wartości, które mi wpajano, w sposób, który odpowiadałby nowym czasom, nowym metodom i nowym sytuacjom społecznym dzieci. I myślę, że wykonaliśmy dobrą robotę. Canteranos, którzy są dziś w pierwszej drużynie, to chłopaki, których wprowadziliśmy do gry: Carvajal, Nacho, Lúcas Vázquez, inni, którzy odeszli, jak Morata czy Llorente… Rezultaty są widoczne i jestem bardzo zadowolony z mojego pobytu tam. Odszedłem, ponieważ równolegle z graczami istniał biznes, który mnie nie interesował i nie chciałem dać się w niego wciągnąć.

Tak, ale potem Zidane czy Solari przeszli z drużyny rezerw do pierwszej drużyny.
Jestem pewien, że gdybym był tam w podobnej sytuacji, również trenowałbym Real. Albo gdyby Ramón Mendoza pozostał prezesem. Ale to normalne, że Forentino Pérez i jego ludzie stawiają na osoby, z którymi pracowali. Bycie trenerem często nie zależy od umiejętności, ale od konkretnych momentów i relacji bazującej na zaufaniu.

Twoim najnowszym wkładem do kultury popularnej jest słynne „brzmisz jak Míchel”. Czy to ci przeszkadza?
To jeszcze jeden atak ze strony moich wrogów, bo jest używany w sposób obraźliwy lub dla śmiechu. W ciągu ostatniego półtora miesiąca prowadziłem negocjacje z czterema klubami i nikt nie powiedział „brzmisz jak Míchel”, ale wiesz co? Pieprzyć ich, bo Míchel będzie brzmiał do końca życia.

***

Inne wywiady z dziennika El Mundo:

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!