Advertisement
Menu

RealMadryt.pl w Lizbonie: Wszystko, co dobre, szybko się kończy

Moje wrażenia z meczu i strefy mieszanej

Obiecywałam sobie, że przed pójściem na stadion zamieszczę jeszcze jedną relację, w której opowiem, jak do meczu przygotowywało się miasto. Jak wesołe tłumy kibiców Królewskich oblegały lizbońskie zabytki, jak przyśpiewki niosły się po zabytkowych zakamarkach, a każdy z ważniejszych punktów turystycznych był oblegany przez ludzi w klubowych barwach. Chciałam porozmawiać z kolegami po szalu, zapytać ich o nastroje i przewidywania, o historię ich kibicowania. Niestety podczas niemal trzygodzinnego pobytu w centrum w barwach Realu zobaczyłam dosłownie jedną osobę. Coś niebywałego. Zupełnie jakby wieczorem nic nie miało się wydarzyć.

Humor poprawił mi fakt, że kilkukrotnie przejeżdżający blisko mnie kierowcy używali klaksonu i wskazując na mój klubowy szalik, wystawiali kciuki do góry. To jedyny dowód na to, że stolica Portugalii w ogóle zauważyła, że dla niektórych tutaj działy się właśnie najpiękniejsze chwile ich życia. Dla reszty to po prostu kolejny z wielu wtorków w stołecznym pędzie.

Nieco inna atmosfera panowała w okolicach godziny 14:00 blisko stadionu Sportingu. Tutaj przynajmniej widać było pojedynczych fanów miejscowej drużyny. Stragany z szalikami, koszulkami, czapkami i wszelkimi gadżetami były już w pełni rozstawione, a o ceny poszczególnych produktów dopytywali przechodnie.



Kierowana ciągłą obawą, że dziwny sposób przyznawania akredytacji ostatecznie wykluczy mnie z oglądania tego meczu, weszłam na stadion w poszukiwaniu biura prasowego, żeby wcześniej odebrać swoją wejściówkę. Znowu bicie głową w mur. Nikt nie wiedział, gdzie coś takiego można zrobić. Odsyłano mnie z pokoju do pokoju, z piętra na piętro. W końcu dość zirytowana zapytałam jednego z ochroniarzy, jakim cudem w tym klubie z nikim nie da się porozumieć i nikt nic nie wie. Pan wzruszył ramionami i powiedział, że oni mu o niczym nie mówią. Trochę mi ulżyło – najwidoczniej Sporting nie ignoruje tylko mnie. Chyba po prostu taką przyjęli firmową strategię…

Ostatecznie udało mi się z kogoś wydusić informację, że akredytacje dla prasy będą dostępne na dwie godziny przed meczem, więc z nieskrywaną ulgą (i wkurzeniem, ale jego świadkiem był tylko mój dzielny towarzysz Karol) opuściłam teren stadionu. Pomijając te kilka godzin, w czasie których na zmianę się stresowałam i irytowałam na Sporting, powiem tylko, że ostatecznie laminowana karta zawisła na mojej szyi, a loża prasowa stanęła otworem. Widok na murawę i wypełniające się trybuny zaparł dech w piersiach, dlatego szybko zapomniałam o całej masie problemów, które musiałam pokonać, żeby tam się dostać.



Dalej już wszystko było jak z pięknego snu. Dookoła mnie różni dziennikarze, uśmiechnięci i zawsze chętni do krótkiej rozmowy. Przede mną murawa, którą kilka chwil później zapełnili rozgrzewający się piłkarze. Po lewej sektor gości, na którym ubrani na biało kibice intonowali przyśpiewki Realu. Reszta stadionu odpowiadała gwizdami, ale nie wyczuwało się w nich agresji. Były raczej jak przyjacielskie pstryczki w nos. Spiker co jakiś czas przypominał, kto taki wrócił właśnie do domu. W głośnym okrzyku „Cristiano” łączyli się wszyscy zgromadzeni kibice bez różnicy, czy biały, czy zielony szalik zdobił ich ramiona. Kiedy piłkarze wyszli na murawę i wybrzmiał hymn Ligi Mistrzów, już nic nie miało znaczenia. Spektakl się zaczął.



Z perspektywy siódmego piętra stadionu naprawdę trudno jest wypowiadać się konstruktywnie o przebiegu gry czy decyzjach sędziowskich. Mogę powiedzieć tyle, że gdy arbitrzy schodzili na przerwę, kibice Sportingu bezlitośnie ich wygwizdali. Wcześniej kilkukrotnie podnosili głos i ręce, wyraźnie nie zgadzając się z podejmowanymi decyzjami. Mnie samej wydawało się, że pan Collum i jego asystenci wykonują dobrą pracę, ale bez powtórek i z daleka nie jest tak łatwo się do tego odnieść. Z pomocą przyszło nieocenione polskie madridismo z Twittera, które potwierdziło moje przypuszczenia.

Druga połowa obfitowała w tyle przeróżnych wydarzeń, że sama się pogubiłam i chyba nie umiałabym jej teraz opisać. Na szczęście od analiz taktycznych, podsumowań i recenzji meczu są inni, dlatego ja mogę skupić się na swoich przeżyciach i przybliżeniu Wam tego, czego kamery i mikrofony być może nie uchwyciły. Pierwsze słowa uznania należą się kibicom obu drużyn. Bębny i przyśpiewki nie milkły nawet na chwilę, chociaż nieco ponad tysiąc fanów Królewskich nie miało szans przekrzyczeć czterdziestu kilku tysięcy miejscowych. Starali się jednak bardzo i to należy docenić.

Drugą kwestią jest oczywiście niechlubny bohater tego meczu czyli Fábio Coentrão. Podejrzewam, że na stadionie byłam jedną z garstki osób, które szczerze cieszyły się, gdy wszedł na murawę. Nigdy nie ukrywałam swojej sympatii do tego piłkarza, dlatego w myślach gorąco życzyłam mu, żeby dobrze się pokazał i zawalczył o ważniejszą rolę w drużynie. Kibice Sportingu przywitali go tak głośnymi gwizdami, że aż mnie rozbolały uszy. Później konsekwentnie wyrażali swoją niechęć przy każdym jego kontakcie z piłką. Kiedy jeszcze grał w Benfice, napsuł krwi wiernym fanom Lwów, więc wychodzi na to, że Lwy mają słoniową pamięć i trochę wredny charakter.

Szczerze mówiąc, „kultura” (czy może właśnie jej brak) gwizdania nigdy do mnie nie przemawiała. Nie rozumiem takiego zachowania, wydaje mi się bardzo niesportowe i niesprawiedliwe. Nawet jeżeli nie lubimy jakiegoś zawodnika, to chyba każdemu rywalowi należy się chociaż elementarny szacunek? O gwizdaniu na swoich piłkarzy nawet nie chcę zaczynać pisać…

Nie tłumaczę go, bo zachował się debilnie, machając rękami w polu karnym, ale nie mogło mi nie zrobić się żal faceta, który po powrocie z tak długiej kontuzji i czekaniu na swoją szansę przekreślił wszystko jednym nieprzemyślanym gestem. Wiadro pomyj, które wyleje na niego portugalska i hiszpańska prasa, będzie wielkie. Kiedy później udzielał wywiadów w strefie mieszanej, był obrazem nędzy i rozpaczy. Przygnębiony, złamany człowiek, który wie, że prawdopodobnie stracił szansę na przyszłość w klubie. Słowa, które wypowiadał, stojąc pół metra ode mnie, do teraz plączą mi się w głowie. Może przesadzam i w tej chwili daleko mi do obiektywizmu, a sam piłkarz wcale tak tego nie odczuwał, jednak było w jego oczach coś bardzo smutnego.



Strefa mieszana to w ogóle jest dość dziwne miejsce. Dzięki temu, że na loży prasowej strasznie zmarzłam i postanowiłam dla ogrzania się zejść do niej po schodach, a nie czekać w kolejce do windy jak pozostali dziennikarze, udało mi się zająć miejsce w pierwszej linii. Z tej perspektywy miałam świetny widok na każdego, kto pojawiał się w tamtej okolicy. Najpierw przemknął Florentino Pérez, prawdopodobnie udający się do szatni na pogawędkę z zawodnikami. Zaskoczyło mnie niezmiernie, że prezes jest prawie o głowę niższy ode mnie.

Kilka chwil później zaczęli wychodzić piłkarze. Przepisy mówią, że każdy z nich ma obowiązek przejść przez strefę mieszaną, jednak w praktyce wygląda to tak, że do rozmów jest wyznaczonych tylko kilka osób, a reszta w tempie ekspresowym opuszcza stadion (tak ekspresowym, że aparat nie nadążał z łapaniem ostrości). W ten sposób minęli mnie Isco, Marco Asensio, Mariano, Karim Benzema, Marcelo, James, Lucas, Kiko Casilla oraz – przy akompaniamencie dźwięku mojego pękającego dziewczęcego serduszka – Luka Modrić. Za bannerami sponsorskimi ukrył się także utykający Gareth Bale oraz Cristiano, który był tak szybki, że nie załapał się nawet na fotkę.


Tak szybko ucieka, że aż go rozmazało…

Rozmowy z dziennikarzami odbywali za to Varane, Ramos, Danilo i wspomniany już Coentrão. Zatrzymywali się po razie dla telewizji, dla prasy i dla radia, dlatego udało mi się zrobić im sporo zdjęć z bliska. Na zadanie pytań nie było szans. Hiszpanie i Portugalczycy przekrzykiwali się wzajemnie, robiąc już wystarczające zamieszanie. Do tego jeszcze pełno kamer, garście mikrofonów, dyktafonów i telefonów, plątanina kabli, reflektory świecące prosto w oczy… Jeden kamerzysta nawet wybrał sobie moje plecy jako idealny statyw do zarejestrowania wywiadu z Sergio Ramosem. Za mną pewien Brazylijczyk skomentował, że w strefie mieszanej jest gorzej niż w Puszczy Amazońskiej. Nigdy tam nie byłam, ale jestem skłonna uwierzyć mu na słowo.

Mimo wszystko nie wychodziłam ze strefy mieszanej z poczuciem niespełnionej misji. Oczywiście było mi strasznie szkoda Fabika, do tego byłam rozczarowana tym, że Modrić nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem, mimo że był tak blisko. Na szczęście szybko na duchu podniósł mnie jeden z obserwujących moją relację na Twitterze – napisał, że Luka po prostu zgrywa niedostępnego. Dokładnie tak sobie to wytłumaczyłam i obiecuję sobie i wam, że kiedyś go dorwę. ;) W końcu podobno nie ma rzeczy niemożliwych. Poza tym niespełnienie jednego z marzeń nie może przekreślić tego, że pozostałe stały się faktem. Kolejny mecz Realu na żywo, pierwszy z loży prasowej, odpowiedź Jorge Jesusa na moje pytanie, która następnego dnia pojawiła się we wszystkich mediach sportowych, obserwowanie z bliska piłkarzy i pracy profesjonalnych dziennikarzy… Tyle fantastycznych wspomnień i okazji do nauki. Piękny czas, który na starość na pewno będę wspominać z rozrzewnieniem.

Powoli kończy się ten tekst, kończy się też operacja RealMadryt.pl w Lizbonie. Bardzo wam dziękuję za tak pozytywny odbiór i ciepłe słowa, które spływały do mnie z różnych stron. Każdy miły komentarz to wielka motywacja, by kontynuować pracę na portalu, która trwa już prawie trzy lata. Mam nadzieję, że udało mi się chociaż trochę przybliżyć wam kulisy tego meczu, a także nieco zainteresować Portugalią, która pomimo kłopotów organizacyjnych pozostaje moim ulubionym krajem na świecie. Pedro, który pomagał mi z załatwianiem akredytacji, mówi, że taki brak informacji i konkretów to domena Sportingu i że w pozostałych lizbońskich klubach jest inaczej, ale on jest wielkim fanem Benfiki, więc trzeba te jego słowa traktować z lekkim przymrużeniem oka. Może kiedyś sama się o tym przekonam. Kto wie, czy za rok Real nie trafi do grupy Ligi Mistrzów z Orłami? Jeżeli tak, z ogromną przyjemnością wrócę wtedy do Lizbony i wznowię ten cykl. Jeszcze raz dziękuję za wszystkie komentarze, udostępnienia i polubienia. Cieszę się, że wam się podobało. Do następnego razu!

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!