Advertisement
Menu

Trzy dekady naszego Kapitana

Raúl kończy 30 lat

„Tak, jak na wszystko przychodzi odpowiednia pora, tak myślę, że dobrze by było, aby wszyscy dowiedzieli się o jednym – że jestem taki, jak oni: normalny, mam swoich przyjaciół, swoje sprawy, wątpliwości i nadzieje. Tak jak wszyscy. Wiem, że moja historia nie jest zwyczajna, przyznaję to i nie uciekam od tego, wręcz przeciwnie; ale chcę też powiedzieć, że lubię bawić się tak, jak każda inna osoba w moim wieku. Jednak wszystko w pewnych granicach. Jestem odpowiedzialny przed sobą samym, przed moimi kolegami oraz przed piłką – najpiękniejszą rzeczą, jaka istnieje – dlatego jestem spokojny, że wiem, iż gram szanując swój styl, swój sposób bycia".

Tak wyglądał fragment wstępu do książki „Raúl. El futuro", która powstała, gdy kariera tego wówczas 18-letniego chłopaka dopiero nabierała rozmachu. I mimo że od tamtej pory minęło wiele lat, to zdaje się, że w tej kwestii Raúl niewiele się zmienił. Na płaszczyźnie sportowej z kolei osiągnął tyle, że niewielu innych piłkarzy może powiedzieć, że jest mu w stanie dorównać. A nawet jeśli tak jest, to ze względu na sam szacunek nikt tego nie robi.

Najcenniejszy prezent na obchodzone dziś 30. urodziny, nasz kapitan z pewnością otrzymał 10 dni temu, kiedy to Real zdobył trzydzieste, piąte dla Raula ligowe trofeum. Od czego jednak to wszystko się zaczęło? Gdzie miał miejsce początek przygody Raula z wielkimi zwycięstwami?

Inny od reszty

Paco de Paula, odpowiedzialny niegdyś za sprowadzanie młodych talentów do Atlético Madryt, od zawsze wiedział, ile Raúl był wart. Pewnego dnia stanowczo stwierdził: „On będzie najlepszym zawodnikiem świata na swojej pozycji". Raúl cały żył piłką, i był piłką, mówiono; gdziekolwiek się na niego spojrzało. Nie tylko to udowadniał, lecz ponadto robił to nieświadomie. Nie musiał udawać, bo nie istniała zabawka, która oderwałaby go od piłki. Jedyną rzeczą, jaka była w stanie to zrobić, były wyjazdy na polowania z ojcem, kiedy Don Pedro grywał jeszcze na pozycji bramkarza w trzecioligowej drużynie Marconi. Raúl, pod koniec zawsze bardziej zmęczony niż jego ojciec, błagał tatę z trzydziestometrowej odległości, aby nadeszła już chwila podwieczorku, podczas którego do perfekcji rozumiał się z tortillą oraz popularnymi w Hiszpanii chorizos.

Ta prawie chora relacja Raula z piłką spowodowała, że początkowo wcale nie zwracał uwagi na żadną wiedzę, która była potrzebna do tego, aby dobrze grać. Musiał więc poznać wszystkie jej sekrety. Zdobyć ją. Nauczyć się jej i ją zrozumieć.

Raúl, zupełnie jakby od początku wiedział, że piłka go ocali, często puszczał wodze fantazji i pozwalał ponosić się odwadze, która zawsze wypełniała go podczas gry. Tej jednak brakowało mu w miejscach takich, jak choćby arena Medina del Campo, gdy w wieku 6 lat dano mu płachtę torreadora i wypuszczono młodego byczka. Mały Raúl nie miał wątpliwości: w mgnieniu oka rzucił się do ucieczki, krzycząc: „do zobaczenia!". Do tej pory jest to jedno z tych wydarzeń, które ze śmiechem wspominane są przy rodzinnym stole.

Już od małego Raúl potrafił nawiązać inny kontakt z trenerami, niż jego rówieśnicy. W dziki sposób pochłaniał wszelką wiedzę, jaką był w stanie nabyć, a trener czuł się zobligowany do tego, aby tego chłopaka, który z największą łatwością łamał wszelkie zasady, traktować inaczej, niż resztę. Raúl nie proponował alternatyw. Przyjmij mnie, albo wyrzuć. Z szacunkiem, ale i z dużą pewnością. Nie twierdził nic tylko dlatego, „bo tak". Kiedy mówił, należało go słuchać. Kiedy zaś o coś prosił, to dlatego, żeby usłyszeć odpowiedź „tak", nienawidził bowiem, gdy przed czymkolwiek go powstrzymywano. Często zrzucano na niego dużą odpowiedzialność, aby przyjął ją na siebie z charakterystycznym dla niego chłodem, rzadko spotykanym w tak młodym wieku. Raúl sprawiał wrażenie, jakby czerpał z takich sytuacji prawdziwą radość.

Mistrzostwa Hiszpanii, Teneryfa, czerwiec 1992

Pierwszy poważny test Raúl przeszedł w wieku 15 lat, jeszcze w barwach Atlético Madryt, kiedy to zdobył ze swoją ówczesną drużyną pierwsze z poważniejszych trofeów. Podczas finałowej fazy Mistrzostw Hiszpanii, które odbywały się na Teneryfie, po raz pierwszy też postawił w stan gotowości wszystkich, którzy przewijali się przez ten świat młodzieżowej piłki, gdzie trenerzy, rodzice, ich synowie, pierwsze narzeczone oraz szpiedzy w stylu 007 tworzyli dziwną i złożoną rodzinę.

Atlético Madryt przyjeżdżało na wspomniany turniej nie wiedząc, co tak naprawdę jest w grze. Drużyna przybyła na Teneryfę po to, aby zagrać najlepiej, jak portafi, oraz bawić się – to przede wszystkim. Atlético miało za sobą już bowiem wielkie „zwycięstwo", którym był sam fakt zakwalifikowania się do turnieju.

Na tym samym turnieju nie zabrakło również Realu Madryt. Real, m.in. z Alvaro oraz Gutim w składzie, przybył na Teneryfę w roli zupełnie przeciwnej: faworytów. Jeszcze długo po tym Raúl wszczynał kłótnie, kiedy przypominał sobie o tym, że Sevilla „wpadła na zły pomysł", którym było wyeliminowanie Blancos w półfinale, przez co odebrała Raúlowi & Co. możliwość wyrównania rachunków w sposób bezpośredni.

A było co wyrównywać. Przed wyjazdem na Teneryfę bowiem, obie drużyny spotkały się w fazie grupowej, aby rozstrzygnąć pierwsze miejsce w grupie. Dogrywka, będąca wówczas tematem wielu polemik, spowodowała jedną z pierwszych gorączek, o które przyprawił Raula futbol: Rubén Cano, wówczas sekretarz klubu znad Manzanares, z powodu dziwnych wydarzeń, które miały miejsce w doliczonym czasie gry, które to określił jako „kradzież", chciał wycofać swoją drużynę z boiska. Nikt w klubie do tej pory nie może zapomnieć krzyków Raula, który wciąż znajdując się na boisku wołał do swoich kolegów najgłośniej, jak potrafił: „Dokąd idziecie?! No dokąd?!". Chciał za wszelką cenę grać do końca. Nie wyobrażał sobie tego, że mógłby poddać się, zejść z pola bitwy i przegrać całą toczącą się walkę.

Teneryfa i faza finałowa turnieju była zatem scenerią wprost idealną na rewanż. Andaluzyjczycy jednak, eliminując Real, sprawili dużą niespodziankę, przez co ówczesnemu Atlético nie zostało nic innego, jak wygrać tylko z nimi. Tak też się stało, mimo iż zwycięstwo Rojiblancos osiągnęli dopiero po serii rzutów karnych.

„A wy, czy przypadkiem nie mieliście zostać mistrzami?"

Tamten pierwszy zdobyty tytuł Mistrza Hiszpanii, podczas gdy Raúl nosił jeszcze dumnie koszulkę Atlético Madryt spowodował, że po raz pierwszy ujawnił on swoją skrywaną wcześniej drugą twarz: swoje antimadridismo. Raúl był nie tylko zawodnikiem Atleti, ale i jego fanatycznym kibicem. Jakikolwiek inny komentarz jest tu zbędny. W nocy, podczas której po raz pierwszy mógł nazwać się prawdziwym zwycięzcą, do późna biegał po ulicach Santa Cruz, do tego stopnia, że mało brakowało, a spóźniłby się na samolot powrotny do Madrytu. Wciąż mając na sobie przepoconą, finałową koszulkę, dżinsy oraz tenisówki, zdecydował się na to, aby spotkać się z madridistą Alvaro oraz kibicami Realu, którzy chodzili po mieście, by – przestrzegając zasad dobrego wychowania – zadać im następujące pytanie: „A wy, czy przypadkiem nie mieliście zostać mistrzami?".

To były jedne z urodzin, które Raúl najbardziej i najlepiej pamięta. Tamtego dnia, 27 czerwca 1992 roku, kończył 15 lat. Nie dość, że zdobył swoje pierwsze trofeum, to jego Atleti zostało Mistrzem Hiszpanii, upokarzając w finale Copa del Rey na Santiago Bernabéu Real Madryt (2-0). „Bingo!”, chciałoby się powiedzieć.

José María Méndez, środkowy obrońca Corii, wypożyczony wówczas przez Sevillę, zapamiętał Raula na zawsze. Dobrze zbudowany blondyn, o dobrej prezencji, podczas finałów na Teneryfie miał – zdaniem wszystkich – zajść naprawdę wysoko. Raúl był jego zupełnym przeciwieństwem. Do dziś Méndez pamięta tamten malutki numer 10, przewijający się wszystkim pod nogami. „On mógł zrobić wszystko, co tylko chciał. Zerwać się na jedną stronę, a podać w drugą. Spojrzeć na jeden słupek, a strzelić na drugi", wspomina. Aktualna przyjaźń między obydwoma zawodnikami umocniła się rok później, kiedy los chciał, że obaj ponownie spotkali się w finale, kiedy Raúl był już zawodnikiem Realu, i kiedy to ponownie był górą: Real Madryt wygrał z Sevillą 7-2, tym razem w Maladze. „Miałem ochotę go zabić, ale kiedy skończył się mecz, po przyjacielsku się uścisnęliśmy", mówi Méndez.

Pierwszy cadete z pensją

Pomimo iż do 1992 roku serce Raula nosiło w sobie tylko i wyłącznie czerwono-białe barwy, i mimo tego, że wciąż był dzieckiem, zauważył, że w klubie nie wszystko zmierzało ku temu, czego oczekiwał. Dlatego mając 15 lat potraktował poważnie wezwanie Francisco de Garcii, wysłannika Realu Madryt, którego zadaniem było wychwytywanie talentów na południu Madrytu; między innymi tam, gdzie mieszkała rodzina Raula.

„Był bardzo natrętny. Ja byłem wciąż zawodnikiem Atlético, a on dzwonił do mnie przez kilka miesięcy w każdy poniedziałek o trzeciej po południu. Nie zawodził. Po obiedzie ucinałem sobie popołudniową drzemkę, a kiedy dzwonił telefon, w domu nikt nie pytał już, kto to – od razu oddawano mi słuchawkę. Mówił, że jeśli coś by się stało, że jeśli to, jeśli tamto...", wspomina Raúl.

Rubén Cano nie chciał pozostać w tyle. Zobaczywszy zagranie Realu Madryt, zaproponował chłopakowi 8.000 peset miesięcznie oraz opłacenie szkoły. Raúl wiedział, że był to moment gry. Pewnego dnia umówił się więc z Cano o godzinie 11:00 na Vicente Calderón, jednak o tej samej porze udał się na Bernabéu. Dla Raula wszystko było jasne: po rozmowie z Ramonem Martinezem zebrał swoje rzeczy i złożył swój pierwszy podpis pod kontraktem z Realem Madryt. W ten sposób rozpoczął się w jego życiu decydujący etap. Raúl stał się ponadto pierwszym zawodnikiem klasy cadete, który otrzymywał stałe wynagrodzenie. Nawet Don Santiago Bernabéu nie byłby sobie tego w stanie wyobrazić.

Chłopak nie przeszedł jednak do Realu ze względu na pieniądze. Jedyne, czego chciał, to móc rozwijać swoje umiejętności oraz poszukiwać kolejnych doświadczeń. Wiedział, że nigdzie indziej nie będzie miał ku temu lepszej okazji, niż w Realu Madryt. Krótki czas później doskonale zrozumiał to, co czuł w tamtym momencie, kiedy przeczytał jedną ze swoich ulubionych książek – „El fútbol, a sol y sombra" autorstwa Eduardo Galeano, która służyła mu w zabijaniu czasu podczas dłuższych zgrupowań. Oto jej fragment:

„Ta drużyna małych chłopców, los Cebollitas (tłum.: cebulki), już przez ponad sto spotkań była niezwyciężona, co wzbudziło duże zainteresowanie dziennikarzy. Jeden z zawodników, El Veneno (tłum.: trucizna), który miał 13 lat, powiedział: `Gramy tylko po to, by się bawić. Nigdy nie będziemy tego robili dla pieniędzy. Kiedy w grę wchodzą pieniądze, wszyscy zabijają się, aby zostać gwiazdami, za czym idą zazdrość i egoizm`. El Veneno mówił to przytulając się do swojego przyjaciela, zawodnika najbardziej kochanego przez wszystkich, który jednocześnie był najweselszy i najmniejszy: był to Diego Armando Maradona".


Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Kapitanie. ĄFelicidades, Capitán!

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!