Advertisement
Menu
/ as.com

Butragueño: 17–18 graczy jechało na mecz, my biegaliśmy po górach

Dziś mija 40 lat od debiutu legendarnego kwintetu znanego pod nazwą Quinta del Buitre. Z tej okazji Tomás Roncero z dziennika AS postanowił przeprowadzić obszerny wywiad z legendą Królewskich i przywódcą tamtej paczki, czyli rzecz jasna Don Emilio Butragueño. Zapraszamy.

Foto: Butragueño: 17–18 graczy jechało na mecz, my biegaliśmy po górach
Fot. as.com

Zaczynał pan w koszykówce.
Tak, ale sądzę, że dziś to byłoby niemożliwe. To znaczy ogólnie uważam, że moja historia dziś nie mogłaby się wydarzyć, ponieważ do 18. roku życia grałem w szkolnym zespole na boisku z piachu. Obecnie struktury klubów są o wiele bardziej profesjonalne. Każdego wyróżniającego się 11-latka od razu wyłapują skauci. Tak jak mówię, w naszych czasach moja historia byłaby niemożliwa do spełnienia.

Był pan jednak przekonany, że trudno będzie zakotwiczyć w Realu Madryt.
Nie. Albo inaczej. Byłem realistą, a Real Madryt zawsze był w mojej głowie idealizowany. To normalne. Od malutkiego chodziłem z ojcem na stadion. Jestem socio od urodzenia. Kiedy tylko mój tata upewnił się, że po przyjściu na świat jestem zdrowy, poszedł na Bernabéu i uczynił ze mnie socio. W klubowych archiwach oficjalnie jestem nim od szóstego roku życia. Być może wówczas nie wyrabiano kart członkowskich dla małych dzieci. Chodziliśmy z ojcem na wszystkie mecze Realu, siadaliśmy blisko murawy. Piłkarze Królewskich należeli dla mnie do stworzeń z innej planety. Pamiętajmy, że ja grałem w drużynie szkolnej. Jak więc mogłem pomyśleć sobie, że któregoś dnia zagram dla Realu? Nigdy sami do mnie nie zadzwonili i nie zaoferowali testów. Dopiero kiedy byłem bliski wejścia w pełnoletniość, udałem się na testy na piaskowym boisku w starym miasteczku sportowym.

To boisko było po lewej stronie.
Tak. Tak naprawdę dobrze się wtedy spisałem. Wystawili mnie w pomocy, co może wydawać się ciekawe. W szkole grywałem jako napastnik, ale na testach umiejscowiono mnie za atakującymi. Kiedy wyjechałem z miasteczka sportowego, byłem bardzo szczęśliwy, ponieważ wiedziałem, że będę mógł opowiadać wnukom, iż byłem na testach w Realu. Dziś mam trochę więcej historii do opowiedzenia... Czas jednak mijał, a kontaktu nie było. Odezwali się, kiedy już nie miałem nadziei, bym jeszcze raz przeszedł próbę. Stało się też także dlatego, że interesowało się mną już Atlético.

Proszę opowiedzieć coś więcej.
Atlético było poważnie zainteresowane. Ówczesny sekretarz techniczny oraz trener kilkukrotnie oglądali mnie w akcji, gdy grałem dla Calasancio. Po jednym z meczów zwrócili się do mojego ojca i powiedzieli mu, że widzą mnie u siebie. Dla nas to był mały problem, ponieważ chcieli mnie zobaczyć na kilku treningach. Parę razy pojechałem i byli zdecydowani mnie wziąć. Pamiętam, że któregoś wieczoru ojciec zapytał mnie, co robimy z tym Atlético. Ja mu odpowiedziałem, że no jak to co, przecież jesteśmy za Realem. Ojciec odparł zaś, że to prawda, ale Real mnie nie chce. Nie mieściło mi się to wszystko w głowie. Wiele razy już to powtarzałem, ale powtórzę to też i dziś. Jest pewna osoba, która okazała się kluczowa w moim życiu. Jest nią ojciec Juanito.

Był prawym obrońcą w Castilli.
Tak. Również był z Calasancio. Juanito trafił do Realu dużo wcześniej niż ja, ale szkopuł w tym, że jego ojciec był właścicielem baru El Tulipán, do którego chodzili ojcowie wszystkich chłopaków ze szkoły, w tym mój. Ojcu Juanito bardzo podobała się moja gra. Mój tata natomiast powiedział mu wówczas, że byłem na testach, ale Real najwidoczniej mnie nie chce. Powiedział mu także o zainteresowaniu Atlético. Wtedy właściciel baru poszedł na rozmowę z Malbo, który dowodził szkółce Realu. „Znam chłopaka, który był u was na testach, ale go nie wzięliście. Musieliście mu się źle przyjrzeć. Proszę was, żebyście dali mu jeszcze raz szansę, by się pokazać. Jeśli później dalej będziecie zdania, że się nie nadaje, nie będę więcej zawracał głowy”, powiedział. Dostałem dwa tygodnie w Juvenilu B. To było jakoś w marcu 1981 roku.

Kłopot w tym, że trafił pan do zespołu złożonego z 40-osobowej kadry.
Przyszedłem na trening, tego się nie zapomina, 1 sierpnia. Wcześniej, 15 lipca, rozpocząłem służbę wojskową. Udałem się na trening w wojskowej marynarce, myśląc, że jestem członkiem zespołu. Dziś wiem, że tak nie było. 17–18 zawodników udało się z trenerem, reszta poszła z Chusem Paredesem, trenerem przygotowania fizycznego. Chodziliśmy biegać. Wtedy też przytrafił mi się moment, w którym zdałem sobie sprawę, że nie tego oczekiwałem. Miałem parę tygodni na udowodnienie swojej jakości w Realu Madryt, a w międzyczasie zaliczałem służbę wojskową. O 7:00 musiałem podpisać listę obecności. Każdego dnia wstawałem o 5:45 i jechałem na Cuatro Vientos. Cały dzień brałem udział w ćwiczeniach wojskowych. Wychodziłem z koszar między 17:00 i 17:30 i ubrany w wojskową odzież udawałem się do miasteczka sportowego. Trenowaliśmy o 19:00, kończyliśmy o 20:30. Wracałem do domu i o 21:45 już spałem. I tak każdego dnia. W weekendy 17–18 wybranków trenera miało grać jakieś fajne mecze, podczas gdy reszta biegała po górach.

Liczyły się zasługi.
W rzeczy samej. Jeden mecz zmienił moje życie. 15 sierpnia graliśmy na piaskowym boisku w El Escorial. Wystawiono mnie w środku pomocy. Spotkanie obserwował Molowny. Po czasie dowiedziałem się, że przyszedł specjalnie dla mnie. Zdecydował, że zostaję.

Udało się.
Później jest jeszcze jedna bardzo ważna dla mnie data. Pod koniec miesiąca było spotkanie o Trofeo Bernabéu. W tamtej epoce na tę okazję wystawiało się młodzieżowców, a Pardeza był kontuzjowany. Trenowałem z trzecim zespołem, a po zajęciach przekazano mi, że zagram na Bernabéu. Trzeba to osadzić w kontekście. Miesiąc czy dwa wcześniej występowałem dla Calasancio na piaskowym boisku. Natychmiast powiedziałem o tym ojcu. Zagrałem w pomocy, zremisowaliśmy 1:1 z AZ. Strzeliłem gola, a nastepna bramka zdobyta głową została anulowana. Do teraz nie wiem dlaczego. Tak się to wszystko zaczęło. Dalej występowałem w trzeciej drużynie na prawym skrzydle, aż na pięć meczów przed końcem sezonu przesunięto mnie do Castilli. Potem do ekipy dołączyli Pardeza, De Las Heras... Tamta drużyna z sezonu 1983/84 jako całokształt pozwoliła nam zajść jeszcze wyżej.

Dokonaliście wówczas czegoś historycznego, ponieważ zajęliście na koniec sezonu pierwsze miejsce w Segundzie.
Tak. Ponadto warto wspomnieć, że ja, Martín Vázquez, Sanchís, Pardeza i Míchel tylko pięć razy zagraliśmy razem. Jak to możliwe? Míchel był już w Castilli, gdy ja dołączałem do zespołu. Przed sezonem 1983/84 dokooptowano z niższych kategorii Pardezę, Sanchisa i Martina. Zarówno Manolo, jak i Miguel byli jednak regularnie powoływani do pierwszej drużyny. Nie grali tam, ale byli powoływani. Pamiętam, że po czterech meczach nasza gra zaczęła budzić wielkie oczekiwania. Po kilku pierwszych kolejkach byliśmy liderami. W piątym lub szóstym spotkaniu mieliśmy mierzyć się z Atlético Madrileño. My byliśmy pierwsi, oni drudzy. Na Bernabéu wydarzyło się wówczas coś bez precedensu. Na stadion przyszło 65 tysięcy widzów, a my zwyciężyliśmy 6:1. Wzbudziliśmy olbrzymi entuzjazm. Kolejne domowe starcie wygraliśmy 4:0. To po tej potyczce Julio César napisał pamiętny artykuł. Pamiętam, że zwrócił się w nim bezpośrednio do Di Stéfano: „Drogi trenerze, ci chłopcy mają przyszłość”. Jakby chciał powiedzieć: „Powołaj ich!”. Trzy tygodnie później Martín i Sanchís zadebiutowali w Murcji. Obaj zostali już na dobre w pierwszym zespole. Ja dołączyłem w lutym. Co ciekawe, jako ostatni awansował Míchel, który w Castilli miał najdłuższy staż. Na szczęście po sezonie i na niego przyszła kolej.

W lutym zadebiutował pan w Kadyksie.
Nie zazdrościłem Manolo i Rafie, że dostali szanse wcześniej. Wręcz przeciwnie. Ja po prostu w żadnym momencie nie zakładałem, że mogę wylądować w pierwszej drużynie. Być może to pomogło mi w zdjęciu z siebie presji. Powiem więcej, kiedy zadebiutowałem, myślałem, że zaraz wrócę do Castilli. Przed meczem z Kadyksem trenowałem z zespołem w poniedziałek lub wtorek. Potem jeszcze zaproszono mnie na zajęcia w piątek. W sobotę Castilla mierzyła się z Celtą, a mnie nie było na liście powołanych. Wtedy trener, Amancio, poinformował mnie, że jadę do Kadyksu. Powiedziałem ojcu, że chyba jadę na mecz z pierwszą drużyną.

Twój tata pojechał do Kadyksu.
Tak, choć wtedy jeszcze nie było szybkich pociągów, a Kadyks znajduje się 700 kilometrów od Madrytu. Powiedziałem tacie, że przecież nie wiadomo, czy w ogóle zagram. Czułem jednak, że mogę dostać jakieś minuty. Potem jednak dodałem w rozmowie z ojcem, nie wiem, dlaczego to zrobiłem, że jeśli zadebiutuję, a jego tam nie będzie, to nigdy sobie tego nie wybaczy.

No i zadebiutował pan.
Przegrywaliśmy 0:2, kiedy posłano mnie na rozgrzewkę. Kiedy tata mnie zobaczył, pewnie się zastanawiał, dokąd się wybieram przy takim wyniku. Matko, nie dość, że przejechał taki kawał, to jeszcze musiałby oglądać taką katastrofę. Koniec końców wyszło lepiej, niż zakładaliśmy.

Strzelił pan zwycięskiego gola.
Byłem bardzo spokojny. Powiedziałem sam sobie, że nadeszła ta chwila. Moment, w którym trzeba postarać się udowodnić, że się nadajesz. Mimo to pozostawałem niezwykle spokojny i pewny siebie. Zależało mi jedynie na tym, by pokazać, że mogę grać dla tego klubu.

Nadeszła sława.
To była prawdziwa nawałnica. Następnego dnia rzesze dziennikarzy odwiedziły perfumerię mojego ojca. Poszła tam zresztą cała dzielnica.

Zwłaszcza remontandy zbudowały legendę tamtej drużyny.
W tamtym sezonie w zespole panowała niesamowita konkurencja. Nie miałem pewnego miejsca w wyjściowym składzie. Raz grałem, innym razem nie. Po porażce z Anderlechtem Juanito i Camacho zaczęli budować nieprawdopodobną atmosferę, byśmy tylko nie poddali się w walce o awans do kolejnej fazy. Pamiętam, że bardzo mocno zwróciłem na to uwagę. Tamci piłkarze pokazali nam, że wszystko jest możliwe, jeśli tylko w to wierzysz.

Jak zdefiniowałby pan futbol, jaki prezentowała Quinta del Buitre?
Nie ja nadałem tę nazwę, to sprawka Julio Césara. Społeczność i media jednak ją podłapały. Gdybym miał jednak wybrać jedno słowo, to byłby to talent. Oraz kreatywność. Myślę, że te określenia najlepiej podsumowałyby tamtą grupę piłkarzy. Kibice, którzy szli na stadion, wiedzieli, że w większości przypadków będą mieli dobrą rozrywkę. Uzupełnialiśmy się nawzajem. Świetnie rozumiałem się z Michelem, Martinem Vazquezem, który miał niezwykły talent, oraz Hugo. Miałem to szczęście, że omijały mnie poważne kontuzje, dzięki czemu cieszyłem się ciągłością. Do tego dochodziło zaufanie ze strony trenerów.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!