Advertisement
Menu

Ale to już było

Triumf Realu Madryt w Klubowych Mistrzostwach Świata zawsze niesie za sobą pewne konsekwencje.

Foto: Ale to już było
Fot. Getty Images

Cruz Azul, San Lorenzo, Club América, Kashima Antlers, Al-Jazira, Grêmio, znów Kashima Antlers, Al-Ain, Al-Ahly i Al-Hilal. Egzotycznie się zrobiło, co? Te wszystkie kluby na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat stawały Realowi Madryt na drodze do zyskania miana najlepszej klubowej drużyny świata. 14-krotny triumfator Pucharu Europy poradził sobie z każdym z nich. Z mniejszym bądź większym trudem, ale zrobił to. Nie licząc tego najświeższego zwycięstwa, tylko jedno z wymienionych miało miejsce, gdy opiekunem madryckiego giganta był pewien łasuchowaty Włoch (znany z zamiłowania do tortellini) z charakterystycznie uniesioną lewą brwią. I tamten mimo wszystko pamiętny sezon można podzielić na dwa okresy – przed wygraniem Klubowych Mistrzostw Świata i po.

Cofnijmy się zatem w czasie do 20 grudnia 2014 roku…

Real Madryt w finale Klubowych Mistrzostw Świata w marokańskim Marrakeszu pokonał argentyńskie San Lorenzo i po wcześniejszym zdobyciu Superpucharu Europy zwieńczył swoisty piłkarski tryptyk (Liga Mistrzów, Superpuchar Europy i KMŚ) możliwy do stworzenia dzięki niezapomnianej La Décimie, która mimo upływu lat wciąż wywołuje niemniejszą gęsią skórkę niż wtedy, gdy Sergio Ramos w 93. minucie głową pakował piłkę do siatki Atlético. W tamtym momencie drużyna Carlo Ancelottiego była na fali, miała serię 22 zwycięstw z rzędu i wróżono jej świetlaną przyszłość, z uwzględnieniem przywdziania mitycznej potrójnej korony.

Minęło jednak kilkanaście dni i nadszedł 4 stycznia 2015 roku. Los Blancos polegli z Valencią na Mestalla i w gruncie rzeczy od tamtej pory coś zaczęło się psuć. Na koniec sezonu popsuło się na tyle, że do gabloty z trofeami na Santiago Bernabéu nie wstawiono ani pucharu za zwycięstwo w Primera División, ani popularnej La Orejony, ani nawet Copa del Rey. Madridistas zostali z ręką w du… w nocniku, a Ancelotti stracił pracę, podczas gdy triplete padło łupem odwiecznego rywala ze stolicy Katalonii.

Ale… to już było.

Czy nie wróci więcej? Tego nie wiemy i zagwarantować nie możemy, ale choćbyśmy usilnie doszukiwali się podobieństw do owianej złą sławą kampanii 2014/15, to tym razem sytuacja wygląda inaczej. Słabszy moment (dla wielu pewnie nawet „kryzys”) dotknął nas przed mundialito. Jest to niezaprzeczalny fakt, nawet jeśli stało się tak wyłącznie dlatego, że było ono rozgrywane w późniejszym terminie niż zwykle ze względu na to, że te oryginalne mistrzostwa świata tęgie głowy z FIFA umyśliły sobie zorganizować zimą w odległym Katarze.

Real Madryt wrócił do gry z mundialowym kacem, który niestety wpłynął na wyniki. Ligowa przegrana z Villarrealem, a przede wszystkim porażka z Barceloną w finale Superpucharu Hiszpanii zostawiły na ciele mistrza Hiszpanii bolesna siniaki. Remis z Realem Sociedad i absurdalna porażka z Mallorcą sprawiły z kolei, że siniaki zamieniły się w krwistoczerwone, podskórne krwiaki. Ubiegłotygodniowy triumf w Rabacie ma posłużyć jak maść na dotkliwe rany i dać Królewskim pozytywnego kopa przed skandalicznie intensywnym i skomplikowanym maratonem meczów.

Złota tarcza umiejscowiona na koszulkach nad logo sponsora technicznego klubu ma sprawić, by piłkarze – jako oficjalnie najlepsza klubowa drużyna świata – w każdym spotkaniu starali się jeszcze bardziej, a nie osiedli na laurach z myślą, że przed mistrzem zarówno Starego Kontynentu, jak i całego globu, wszyscy będą rozkładać czerwony dywan i z pocałowaniem ręki wręczać mu trzy punkty. Na naszych przeciwników to również oddziałuje. Bo jeśli w normalnych okolicznościach wychodzą na nas z nożem w zębach, niczym na finał Ligi Mistrzów, to kolejny wygrany przez Real Madryt tytuł sprawia, że Dawid ma jeszcze większą chrapkę na powalenie Goliata. Wespół z tym uruchamia się tutaj jeszcze mechanizm znany pod hasłem: „Bij mistrza”. To wszystko sprawia, że nikt niczego nie da nam za darmo. Nawet szorujące po samym dnie ligowej tabeli Elche.

Są takie mecze, w których Królewskim po prostu nie przystoi tracić punktów. Takie, które trzeba wygrać (trochę w myśl uczniowsko-studenckiej zasady o potrójnym „Z”) i jak gdyby nigdy nic iść dalej. Dziś podopiecznych Carletto czeka dokładnie taka potyczka. Kropka w kropkę. Na Santiago Bernabéu zawita bowiem drużyna, która osiągnęła zawrotną liczbę zwycięstw w tym sezonie La Ligi. Otóż zawodnicy Elche zgarnęli pełną pulę raptem jeden raz i miało to miejsce w poprzedniej kolejce, kiedy to pokonali Villarreal po hat-tricku dobrze znanego Realowi Pere Milli.

Nie jest to jedyny fenomen związany z zespołem z Estadio Manuel Martínez Valero. Pomijając już to, że stracili najwięcej bramek w stawce (40), mogą pochwalić się pokaźną liczbą szkoleniowców, jacy w bieżącej kampanii odpowiadali za ich rezultaty. Licząc trenerów tymczasowych, łącznie aż pięciu menedżerów zasiadało na ławce Los Franjiverdes. Trzeba było tylu ludzi, by w końcu wygrać mecz! Ich obecny opiekun, Pablo Machín, który przecież ma w swoim CV występy w europejskich pucharach (konkretnie w Lidze Europy) z Sevillą i Espanyolem, także nie okazał się natychmiastowym wybawcą, bo do odniesienia pierwszego zwycięstwa potrzebował sześciu gier. Przy takim tempie wielce prawdopodobne, że nie starczy im czasu na odrobienie ponad dziesięciopunktowej straty do bezpiecznego miejsca, a ich spadek stanie się rzeczywistością na długo przed zakończeniem zmagań.

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, Elche będzie chciało pójść za ciosem. Dwa zwycięstwa z rzędu byłyby dla nich czymś niebywałym. Dwa zwycięstwa z rzędu z takimi rywalami jak Villarreal i Real Madryt. Nie zapominajmy o tym, że w ubiegłym sezonie Los Ilicitanos wywieźli z Bernabéu cenny punkt, a remis dla Los Blancos rzutem na taśmę uratował w 92. minucie Éder Militão. Teraz Królewskich w tym głowa, by nie doprowadzić do powtórki z rozrywki i jednocześnie bardzo nieprzyjemnej sensacji, która niemalże definitywnie przekreśliłaby nasze szanse na obronę tytułu. Nie od dziś wiadomo, że mistrzostwa nie zdobywa się tylko w konfrontacjach z Barceloną, Atlético czy Realem Sociedad. Mistrzostwo zdobywa się w starciach z Cádizem, Getafe czy właśnie rzeczonym Elche.

I to mistrzostwo nikomu nie jest dane raz na zawsze. W żadnych rozgrywkach, w żadnej dyscyplinie sportu. Mistrzem się nie jest, mistrzem się bywa. Mimo że teraz Los Merengues są świeżo upieczonymi klubowymi mistrzami świata, to wbrew pozorom, w razie niepowodzeń w spełnieniu tych najważniejszych celów, na koniec sezonu może to mieć niewielkie znaczenie. I ilekroć media niczym mantrę będą przypominać Ancelottiemu i całej drużynie kampanię 2014/15, grupa winna czerpać z tego jeszcze większą motywację, żeby udowodnić wszystkim, że tym razem wszystko się nie zawali.

Bo mistrzem się nie jest, mistrzem się bywa. Real Madryt nie jest przecież „tylko” mistrzem Europy i świata, jest również cały czas urzędującym mistrzem Hiszpanii. A to do czegoś zobowiązuje. W meczach z takim rywalem jak Elche – zwłaszcza.

* * *

Mecz rozpocznie się dzisiaj o godzinie 21:00, a w Polsce będzie można obejrzeć go na kanale Eleven Sports 1 w serwisie CANAL+ Online.

Spotkanie można wytypować w FORTUNA. Kurs na bramkę Rodrygo wynosi 2,70.
FORTUNA to legalny bukmacher. Gra u nielegalnych firm jest zabroniona. Hazard wiąże się z ryzykiem.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!