Advertisement
Menu
/ RealMadryt.pl

RealMadryt.pl w Barcelonie: Tak się bawi La Rambla

Jak Katalończycy fetowali awans do finału

Mimo że od zakończenia ostatniego Gran Derbi minęły już prawie trzy doby, emocje w stolicy Katalonii zdają się dopiero opadać. Trudno się temu dziwić, wszak awans do finału został uzyskany w dwumeczu przeciwko największemu rywalowi. Dlatego też już od środy zamessiło się na ulicach, dziwnym trafem natknąłem się też na placówkę UNICEF-u. Mimo mojego życzenia we wtorkowy wieczór fontanna przy Canaletas, Plaça Catalunya i La Rambla bynajmniej nie były najspokojniejszymi miejscami w Hiszpanii i okolicach.

Jednak atmosfera wtorkowego dnia nie zapowiadała takiego obrotu spraw. Tak jak Barcelona powitała mnie deszczem, tak pożegnała mnie prażącym słońcem, jakby śmiała mi się w twarz dzięki dokonaniom swoich popleczników z gwizdkiem. Tuż przed meczem jednak jeszcze płakała, jakby nie była pewna swojego losu. Na godziny przed meczem stadion nabrał już właściwej krasy, a jego bezpośrednie sąsiedztwo otoczyli kibice różnej maści. Mimo wygranej Barcelony w pierwszym meczu i wobec tego dużych szans na awans do finału, przed rozpoczęciem spotkania można było kupić bilety. Co prawda wejściówki w kasach już dawno zostały wyprzedane, ale pod stadionem można było spotkać wielu tzw. „koników”. Ceny oscylowały wokół 200 euro, co i tak było kwotą dwukrotnie niższą niż ta, za którą można było nabyć entradę w budce pod Sagradą Famílią. Tymczasem pod Camp Nou bilety oferowali zarówno posiadacze karnetów, jak i miejscowe cwaniaczki, chcące się obłowić przy okazji Gran Derbi. Tuż przed rozpoczęciem meczu zostali tylko ci drudzy, a po pierwszym gwizdku ceny zaczęły spadać. Jeden z ciemnoskórych „pośredników” zaczepił mnie pytaniem, czy nie potrzebuję biletu, ale nawet nie zdołałem odpowiedzieć, bo krzyknął sobie owe 200 euro. Odpowiedziałem, że nie wydam tyle na wejściówkę, na co mój „friend”, jak sam się nazwał, kazał mi się nie ruszać, a on zdoła mi załatwić bilet w tej cenie. Od razu wyjął telefon i zadzwonił do wspólnika, a potem zaczął biegać tam i z powrotem, za każdym razem przypominając mi, żebym się nie ruszał. Gdy zniknął mi z horyzontu, oddaliłem się do pobliskiego baru, bo mimo wszystko nie zdecydowałbym się wydać takiej kwoty na mecz rozgrywany na Camp Nou.

Na drugą połowę przeniosłem się już w pobliże Canaletas, by tuż po zakończeniu meczu móc obserwować zachowanie barcelonistas w zależności od wyniku. W tym pubie początkowo czułem się niczym bohaterowie „Bękartów wojny” – jedno moje niepoprawnie wypowiedziane słowo lub gest zakończy się strzelaniną. Z biegiem czasu jednak się rozluźniłem i gdy przy wyrównującej bramce cieszę się, po prostu się cieszę, to nikt nie ma do mnie pretensji. A mógłby ktoś mieć, bo cały przybytek wypełniali kibice miejscowych, którzy po końcowym gwizdku jak jeden mąż odśpiewali hymn Blaugrany. Szczęście w nieszczęściu, że spóźniłem się na początkowych kilka minut drugiej połowy…

Po zakończeniu meczu wyszedłem na znajdujący się nieopodal Plaça Catalunya, a następnie w pobliże fontanny Canaletas, którą w kilka chwil otoczył różnokolorowy tłum. Zresztą, nie tylko fontannę. Z awansu do finału cieszyli się nawet miejscowi robotnicy, którzy znaleźli sobie osobliwy sposób na puszczanie fajerwerków.

Feta w Barcelonie (video):
Początek przy Canaletas
Ole-le, ola-la, ser del Barça es el millor que hi ha
Madrid, cabrón, saluda al campeón
Pierwsza w nocy
Boixos Nois
Madridista qui no boti

W takich chwilach kibic Realu naprawdę może się nabawić schizofrenii, ale mimo wszystko podszedłem do tego na spokojnie. Nie zaciskałem z bezsilności pięści w kieszeni, tylko chłonąłem tę atmosferę. Oczyma wyobraźni widziałem bowiem to, co działo się w naszym kultowym miejscu niespełna dwa tygodnie wcześniej. Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że bez takiego rywala jak Barcelona nie byłoby tak silnego Realu – i vice versa. Gdyby nie było tej drużyny, to nie przeżywalibyśmy tak wielkich emocji, nie tłuklibyśmy z kufli czy to ze szczęścia, czy to z radości, i co najmniej dwa razy w roku zapominali o całym świecie. A nasi rywale nie świętowaliby dość standardowego w ostatnim czasie awansu do finału w tak rozbuchany sposób. To, że odpadliśmy z Barceloną, oczywiście boli i nie da się ot tak zapomnieć o okolicznościach tego dwumeczu, ale mimo wszystko możemy cieszyć się z dokonań naszej drużyny i z optymizmem patrzeć w przyszłość. Mamy bowiem niewątpliwą przyjemność bycia kibicem jednego z dwóch największych klubów na świecie.

A co mógłby zrobić kibic Realu, który znalazł się przypadkiem we wtorkowy wieczór przy Canaletas i nie mógłby zdzierżyć panującej tam atmosfery? Zawsze mógłby kupić sobie dla ochłody lody reklamowane przez Iniestę, minąć tak ze trzy przystanki autobusowe, by mieć pewność, że trafi się na Piqué i udać się nad morze. Mógłby rozsiąść się na jednej z rozlicznych ławek na plaży lub wcinających się w zatokę ramblach i pomyśleć o powracającej potędze Realu Madryt. Brzmi zbyt buńczucznie? Niekoniecznie, wszak sam Antoni Gaudí nie od razu zaczynał od Sagrady Famílii, tylko od niezbyt wymyślnych latarni na – nomen omen – Królewskim Placu.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!