Advertisement
Menu
/ RealMadryt.pl

Michał Kołodziejczyk dla RealMadryt.pl!

Dziennikarz "Rzeczpospolitej" w wywiadzie dla naszego serwisu

Początkowo umówił się pan ze mną na rozmowę podczas meczu Interem Mediolan z Barceloną. Zaciekawiło mnie to, bo gdy swego czasu przeprowadzałem wywiad z Mateuszem Borkiem, działo się to podczas półfinału Ligi Mistrzów. Czy nie jest to związane z tym, że będąc dziennikarzem sportowym w pewnym momencie ma się dość meczów, odczuwa się przesyt tym wszystkim?
Nie, absolutnie o to nie chodzi. Ja po prostu bardzo często oglądam mecze bez komentarza i nie przeszkadza mi wtedy dyskusja z drugą osobą, zwłaszcza jeśli miałaby to być rozmowa na temat futbolu i miałaby dotyczyć tego, co się dzieje na murawie. Z drugiej jednak strony nie ukrywam, że po tym, co się wydarzyło w Chorzowie i Mariborze, mam takiego małego kaca, który po dziesięciu latach zawodu pojawił mi się po raz pierwszy. Z każdym dniem ten kac przechodzi, ale wrażenie pozostawione przez polskich piłkarzy jest tak piorunujące, że ciężko mi się z tym oswoić.

Czy jednak nie jest to związane z tym, o czym mówił Tomasz Lis w wywiadzie z panem dla „Piłki Nożnej PLUS” sprzed kilku lat: „Dla zwykłego kibica wielki piłkarz jest herosem, kimś absolutnie nadzwyczajnym, tymczasem obcowanie na co dzień z wybitnymi sportowcami czyni ich zwykłymi ludźmi”. Może po prostu to wszystko panu spowszedniało, to zafascynowanie minęło?
Coś w tym rzeczywiście jest. Często znajomi mówią mi, że wykonuję najpiękniejszy zawód na świecie, bo nie dość, że robię to, co kocham, to jeszcze mi za to płacą. Oczywiście zgadzam się z tym. Jednak to, co tracę podczas bliższego kontaktu z piłkarzami, to taka kibicowska wiara w to, że zawsze będzie dobrze. Kibice zapełniają przecież trybuny niezależnie od tego, czy poprzedni mecz zakończył się wynikiem 3:0, czy 0:3. Mnie takiej wiary w powodzenie reprezentacji Polski po prostu czasem brakuje. Nie sądzę jednak, że to jest coś złego. To wynika ze statusu mojego zawodu. Znam się na futbolu na tyle dobrze, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że kiedy gramy z Niemcami na mistrzostwach Europy, to w nasze zwycięstwo można wierzyć jedynie sercem, bo rozum na to nie pozwala. Wracając jednak do pytania – przy bliższym poznaniu piłkarze oczywiście okazują się być zwyczajnymi ludźmi. Dużo tracą z tego, jak są postrzegani przez mojego tatę, moich kolegów, przez zwyczajnych kibiców.

Jak się zaczęła pana kariera dziennikarska?
Kariera to złe słowo. Marzyłem o pracy dziennikarza, interesowałem się sportem, a piłką nożną w szczególności. Pamiętam, jak zawsze podczas lekcji w liceum czytałem pod ławką „Przegląd Sportowy” i „Piłkę Nożną”. Trenowałem też futbol, ale w wieku 14 lat usłyszałem od trenera, że nadszedł moment, w którym muszę wybrać pomiędzy treningami a nauką. Postawiłem więc na wykształcenie, a po maturze poszedłem na studia dziennikarskie. Jeszcze w liceum zacząłem pracować w małym lokalnym radiu „Mazowsze”, gdzie miałem w każdą niedzielę wieczorem dwugodzinną audycję o sporcie. Później tak się potoczyło, że w „Piłce Nożnej” spotkałem się z ludźmi, którzy chcieli postawić na nowe twarze. Pracowałem tam wtedy z doskoku, głównie w niedziele w nocy, kiedy była najcięższa praca i rąk do tej pracy najbardziej potrzebowano, ale etat dostałem już na drugim roku studiów dziennych. W „Piłce Nożnej” pożegnano się ze mną nieładnie, odżyłem dopiero w Przeglądzie Sportowym, gdzie szefostwo nie bało się na mnie postawić i wysłać na finał Ligi Mistrzów czy mistrzostwa świata w Niemczech. Bardzo dużo zawdzięczam tej gazecie, jednak w 2007 roku odszedłem do Rzeczpospolitej w 2007 roku, żeby dalej się rozwijać. W tej gazecie pracuje się nad tekstami, liczy się każde słowo, nie ma ciśnienia na newsa, ważniejszy jest ciekawy pomysł na sprzedanie swojej wiedzy. Poza tym współpraca z takimi ludźmi jak Mirosław Żukowski, Stefan Szczepłek czy Paweł Wilkowicz to prawdziwa przyjemność. Nie urodziłem się z myślą, że chcę zostać dziennikarzem sportowym. Nie było też tak, jak w przypadku kilku moich kolegów, których kariery piłkarskie w młodym wieku zahamowały groźne kontuzje. Takie niespełnione talenty, które zostają dziennikarzami, są bardzo sfrustrowane. Jeśli chodzi o mnie, to nie zazdroszczę piłkarzom talentu, tylko się nim cieszę, cieszę się też, że ich praca jest doceniana.

Jeśli chodzi o znajomości z piłkarzami, nie można ich panu odmówić. Co więcej, jest pan w dobrej komitywie z byłym już trenerem reprezentacji Polski Leo Beenhakkerem, a tajemnicą poliszynela jest to, że Don Leo był na pańskim ślubie.
Z reprezentacją Polski jeżdżę na niemal wszystkie mecze od pięciu lat. Nie ukrywam, że znamy się bardzo dobrze, dzwonimy do siebie od czasu do czasu, ale niestety, może w tym momencie niektórych rozczaruję, głownie w celach zawodowych. Nie wychodzę z nimi na piwo, na herbatę czy kawę też zdarza mi się to bardzo rzadko, choć nasza praca jest częścią naszego życia. Bardzo szanuję i lubię też Beenhakkera. Przyszedł na mój ślub, czym okazał mi wielki szacunek, bo z tego, co wiem, był zapraszany na wiele innych uroczystości, a zwyczajnie nie znalazł czasu, żeby w nich uczestniczyć. Ja mam do niego podobny szacunek, traktując go jako człowieka na równych zasadach z innymi trenerami, niezależnie od tego, czy mają polski, holenderski czy chiński paszport. Przykre jest to, że ktoś jest na czyimś ślubie, ktoś często używa słowa „fuck” stało się dużo ważniejsze od tego, co ma do zaoferowania jako trener, co może przekazać swoim piłkarzom. Po moim ślubie było kilka innych kolejnych uroczystości dziennikarzy, na których bywali inni trenerzy, ale nikt już o tym nie pisze. Być może dlatego, że Beenhakker ma dużo więcej osiągnięć od tych trenerów, którzy bywają na innych ślubach.

Z czego się wziął u pana ten szacunek do Beenhakkera?
Kiedy przyjeżdżał do Polski, był człowiekiem z innej bajki, znałem go tylko z telewizji. Początki współpracy były ciężkie. Pracowałem wtedy w „Przeglądzie Sportowym” i musiałem jeździć na każdy mecz, każdy trening i robić z tego szczegółowe notatki, zadając mnóstwo pytań. Inni dziennikarze często narzekali, że był opryskliwy i chamski, jednak mnie się to nigdy nie zdarzyło. Może wynikało to z tego, że przychodziłem na każdy trening, który Beenhakker zarządzał. Niczym piłkarz stawiałem się 15 minut przed rozpoczęciem i zostawałem jeszcze 15 minut po zakończeniu zajęć. Zawsze byłem trzeźwy i nigdy nie zadawałem pytań, które uwłaczają dobrze wychowanemu człowiekowi.

Rozumiem, że zdarzało się rozmawiać panom również nie tylko o reprezentacji.
Oczywiście, bardzo często rozmawialiśmy na tematy odbiegające od reprezentacji. Gdy jest się na dwutygodniowym zgrupowaniu i spotyka w jednym hotelu, siada się na kawce i rozmawia o futbolu. Zresztą nie tylko ze mną; na podobnych zasadach traktował chociażby Marka Wawrzynowskiego i Piotra Żelaznego z „Przeglądu Sportowego” czy Jacka Kurowskiego z TVP. Grzechem byłoby zresztą nie rozmawiać o piłce z człowiekiem, który pracuje w tej branży od ponad 40 lat, który potrafi bardzo barwnie opowiadać o futbolu. Można było wiele się wtedy nauczyć, tym bardziej że nie mówił o rzeczach, o których słyszał, ale których dokonał. Jest to zasadnicza różnica, której w Polsce wielu ludzi nie dostrzega.

Czy Beenhakker opowiadał o swojej pracy w Realu Madryt?
Często zdarzało mu się wspominać tamte czasy. Mówił, że w Realu nie miał grzecznych chłopców. Byli to piłkarze, którzy wychodzili z treningów, zakładali najdroższe markowe ubrania, wsiadali w najdroższe samochody i mieli strasznie zadarte nosy. Z tym swoim holenderskim przekąsem mówił, używając tego słowa na „f”: „Nienawidziłem ich, szczerze ich nienawidziłem. Ale jak ja ich kochałem, kiedy zdejmowali te najdroższe ciuchy i pokazywali na treningach, co w ich życiu jest najważniejsze”. Mówił to też w kontekście reprezentacji Polski: „Dajcie mi takich 16 sukinsynów, a zdobędę mistrzostwo świata”. Wspominał też, że tylko w jednym klubie znalazł taką wiarę w siebie u piłkarzy, a zarazem nastawienie, że jeszcze wiele trzeba nad sobą pracować. To było właśnie w Realu Madryt. Leo uważał też, że presja, która towarzyszy każdemu meczowi Realu, jest nieporównywalna z żadną inną i nawet ta wywierana przez PZPN nie jest w stanie go specjalnie wzruszyć. Jak się później okazało, było trochę inaczej.

Przejdźmy do bieżących wydarzeń. Wystartowała nowa edycja Ligi Mistrzów. Kogo pan uważa za faworyta tego sezonu.
Liga Mistrzów wystartowała chyba po to, żeby Real Madryt w końcu doszedł do finału i na swoim stadionie sięgnął po dziesiąty puchar. O ile nie najlepiej wyszła budowa pierwszej drużyny Galácticos, kiedy Florentino Pérez kupował jedną wielką gwiazdę co sezon, to aż trudno uwierzyć, że powiedzie się zbudowanie wielkiej drużyny w miesiąc, wydając prawie ćwierć miliarda euro, sięgając po kilku wielkich piłkarzy naraz. Manuel Pellegrini jest tutaj osobą, która każe patrzeć na ten projekt z optymizmem. Brakowałoby jeszcze bowiem trenera, który zechciałby być najważniejszą osobą w tej drużynie – wtedy Real nie miałby żadnych szans. Królewscy niewątpliwie są jednym z faworytów Ligi Mistrzów, ale... ja bym stawiał na Barcelonę.

I to pomimo tego, co pokazała w środowym meczu z Interem?
Według mnie nie zachwycił mecz, bo Inter nie gra pięknej piłki, więc postawił na obronę. Barcelona chyba nie będzie miała w tej edycji już przeciwnika tego typu, więc będzie mogła pokazać, na co ją stać.

Kto jeszcze może walczyć o główne trofeum?
Na pewno Chelsea. To jest drużyna niemal kompletna, której zawsze coś brakowało do pełni szczęścia. A to Liverpool strzelił bramkę, której nie było, a to Terry poślizgnął się przy wykonywaniu karnego, a to Iniesta zdobył gola w ostatniej minucie. Myślę, że zatrudnienie nowego trenera Carlo Ancelottiego było bardzo dobrym posunięciem. Nie sądzę, żeby Manchester United po stracie Cristiano Ronaldo i Arsenal bez Emmanuela Adebayora były tak silne, jak w poprzedniej edycji. Ciekawie może być w przyszłym sezonie, kiedy w Lidze Mistrzów być może zadebiutuje rosnący w siłę Manchester City.

Real będzie w stanie stawić jej czoła?
Bardzo się cieszę, że Real sam postawił się w roli faworyta, ściągając wielkich piłkarzy, bo tegoroczne Gran Derbi zapowiadają się niesamowicie pasjonująco. Najbardziej budujące jest to, że i Cristiano, i Kaká bardzo dobrze się zaaklimatyzowali, a trener potrafi znaleźć miejsce w składzie dla Raúla i Gonzalo Higuaína. Mecz z FC Zürich im wyszedł, ale ciekaw jestem, czy podobnie zaprezentują się w starciu z Olympique'iem Marsylia czy AC Milan.

Reasumując – projekt „Galácticos II” ma szansę na powodzenie?
Ciężko jednoznacznie stwierdzić, bo jak już zaznaczyłem, wielką drużynę buduje się latami, a nie podczas jednego okna transferowego. Jeśli Pellegrini pokaże, że potrafi bawić się najdroższą zabawką świata, a jego piłkarze poczują Real w sercu, może się udać.

Na koniec zapytam, czy nie brakuje panu komentowania skrótów meczów Ligi Mistrzów?
Ligę Mistrzów w TVP komentowałem przez półtora roku i bardzo miło wspominam ten okres. To było niesamowite doświadczenie i przeżycie. Mimo, że nie jestem już gościem podczas skrótów, nie narzekam na brak zajęć. Mam dużo pracy w „Rzeczpospolitej”, występuję również w programie „Szybka piłka” w TVP, który każe być na bieżąco z rozgrywkami trochę mniej ciekawymi od Champions League, czyli Ekstraklasą. Współpracuję też z Radiem TokSport, gdzie prezentuję swoje felietony o naszej lidze i reprezentacji Polski.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!