Advertisement
Menu

„Polak” z Realu i Barcelony

Wędrówka śladami Rositzky'ego i śledztwo, które obala wszystkie krążące o nim mity.

Foto: „Polak” z Realu i Barcelony
Fot. własne

Historia kpi ze swych wyznawców, więzi ich w złudnych ramach czasu i sprawia, że docierają do miejsc, w których grzęzną już na dobre. Obierają szlaki, które zostały już przetarte, nadmiernie szukając odpowiedzi tam, gdzie nie sposób ich znaleźć. Pozostawiają nieodkryte obszary, które później przykrywają tylko domysłami, przyjmując, że sprawy przedstawiają się tak, a nie inaczej, i że nie można było zrobić nic więcej, niż zrobiono. Dlatego już nigdy nie dowiemy się naprawdę, kto strzelał do Johna Kennedy'ego, gdzie zniknęła Atlantyda i kim był człowiek na placu Tian’anmen. Przeszłość wielu na zawsze zostaje już owiana gęstą mgłą tajemnicy. Taki los spotkał też Waltera Rositzky'ego, który uchodzi za jedynego Polaka występującego w Barcelonie i Realu Madryt. Dziś odgonię tę mgłę na dobre.

Przez lata o Rositzkym powstało mniej więcej tyle samo teorii, co o Strefie 51 w Nevadzie czy sfingowaniu swojej śmierci przez Elvisa Presleya, ale pragmatyzmu nie było w nich za grosz. Im dłużej czytałem o Walterze, tym większych nabierałem wątpliwości i zadawałem sobie kolejne pytania, która z tych informacji jest prawdziwa. Liczba nieścisłości, hipotez i kontrowersji rosła z każdą znalezioną wzmianką. Nazwanie tego informacyjnym bajzlem byłoby pewnie jednym z najłagodniejszych określeń przychodzących mi teraz do głowy.

Wstępnie pomysł na ten tekst był krótki: pozbieram wszelkie ogólnodostępne wiadomości, które uda mi się znaleźć na temat Rositzky'ego, przybliżę jego sylwetkę w formie biogramu i basta. Przez kilka dni próbowałem wszystko poukładać, ale w końcu uznałem, że przecież nie ma to najmniejszego sensu i zupełnie mija się z celem. Pójście w jednym kierunku było jak wybór między arbuzem, traktatem Ludwiga Wittgensteina lub blondyną lekkich obyczajów. Zbyt wiele rzeczy było pozbawionych logiki i kłóciło z poczuciem zdrowego rozsądku. Nie bez kozery w Hiszpanii do dziś mówią o nim jugador fantasma, czyli „piłkarz duch”. Nie pozostawało mi nic innego, jak przeprowadzenie historycznego śledztwa z prawdziwego zdarzenia. Wtedy nie przypuszczałem jednak, że wszystko zajmie mi kilka dobrych tygodni i będę zmuszony kontaktować się z ludźmi z całej Europy – od Hiszpanii, przez Francję i Niemcy aż po Białoruś – rozszyfrowując przy tym niemieckie pisma sprzed 200 lat, czy poznając etymologię żydowskich nazwisk. Z perspektywy czasu wiem, że było warto. Śledztwo nauczyło mnie wiele, a jego wyniki okazały się nadzwyczaj satysfakcjonujące, gdyż pozwoliły obalić praktycznie wszystkie mity o Walterze, które krążą po Internecie, a nawet znalazły swoje miejsce w artykułach lub książkach. O tym wszystkim już za moment.

Wiele godzin spędziłem na samym głowieniu się, w jaki sposób przybliżyć historię Rositzky'ego, by ta okazała się dla wszystkich ciekawa. Problem polegał na tym, że kwestie, które po takim czasie studiowania jego życia wydawały mi się oczywiste, niekoniecznie musiały być postrzegane tak samo przez innych. Głównym celem badań było ustalenie narodowości Waltera i już na pierwszym schodku długiej drabiny poszukiwań przyszło mi wyrżnąć zębami o podłogę. Bo jak udowodnić na przykład to, że ktoś był Polakiem, jeśli w tych czasach Polska istniała tylko w głowach i świadomości ludzi? Przecież formalnie nie było nas na mapach świata, ponieważ znajdowaliśmy się pod panowaniem obcych imperiów. Podobnych niuansów będzie tu wiele, a ja nie będę trzymał się ścisłej chronologii. Proszę więc, drogi czytelniku, abyś utrzymał koncentrację i zachował czujność.
 

Article photo

Fot.: Zdjęcie przed meczem Barcelony z Espanyolem z marca 1912 roku. Według Katalończyków Rositzky stoi trzeci od lewej. Fotografia z Centrum Dokumentacji Barcelony.

Nie chciałem, żeby ten swego rodzaju reportaż przypominał zwykły biogram okryty gorsetem powagi. W tak ciekawej sprawie nie śmiałbym zanudzać podawaniem suchych faktów, opisywaniem okresu dorastania, przedstawianiem ścieżki piłkarskiej kariery Waltera i ujmowaniem jego życia w garści kilku zdań. To byłoby zbyt tuzinkowe i konwencjonalne. Jestem przekonany, że ta historia zasługuje na coś więcej. Odsłonię tu wiele tajemnic, przedstawię nieznane dotąd fakty i podważę dotychczasowe twierdzenia. Przede wszystkim skupię się jednak na drodze, którą przyszło mi przebyć, by sprostować multum fałszywych informacji i udowodnię, że prawdziwe poszukiwania zaczynają się dopiero tam, gdzie Google i Wikipedia nie mają pojęcia, o co ci chodzi. Wykreowany dotychczas obraz Rositzky'ego przewróci się do góry nogami.

Trudno uciec od tego, co w tej opowieści wydaje mi się najmniej interesujące, czyli kwestii, które nie ulegają żadnej wątpliwości. Niestety, nie sposób ich pominąć. Przed ponad stu laty Walter Rositzky był piłkarzem Barcelony i Realu Madryt (klub nazywał się wtedy Madrid FC, a tytuł „Real” nadano mu dopiero później). Od 1911 do 1913 roku bronił barw Dumy Katalonii, skąd trafił do stolicy Hiszpanii, gdzie grał do 1914 roku. Był pomocnikiem, skrzydłowym, a czasem też obrońcą. Kibice zwiedzający klubowe muzea obu klubów mogą kojarzyć jego nazwisko, przy którym widniała czasem polska flaga lub napis „Polonia”. Walter wystąpił w 55 meczach Barçy i strzelił w nich 5 bramek, ale aż 4 z nich w jednym meczu – wygranej 17:0 z Catalą. Dla Królewskich zagrał z kolei w przynajmniej 19 spotkaniach. Był piątym piłkarzem w historii, który zamienił koszulkę Barcelonę na tę Realu. Na poznanie tego, co znalazłem o jego występach w kilku hiszpańskich gazetach, przyjdzie jeszcze pora. Przejdźmy do ciekawszych spraw.

Wielu polskich historyków i dziennikarzy podejmowało już przed laty próbę ustalenia pochodzenia Rositzky'ego i poznania dalszych jego losów, zapominając przy tym, że droga spekulacji prowadzi często na bezdroża. Ich badania były oparte w głównej mierze na przypuszczeniach i życzeniowych hipotezach. Sporo trudu w odkrycie przeszłości piłkarza włożył bez wątpienia Adam Węgłowski, który poświęcił mu nawet jeden z rozdziałów w swojej książce: „Bardzo polska historia wszystkiego”. Najważniejsze z poruszanych kwestii opierają się niestety na improwizacji i błędnych założeniach.

Węgłowski przedstawił sylwetkę piłkarza, podjął próbę rozwikłania krążących wokół niego zagadek i postawił dość twardą tezę, że był on Polakiem. Głównie w oparciu o flagę, która można było zobaczyć przy jego nazwisku na Bernabéu i fakt, że w tamtych czasach Polska nie widniała formalnie na mapach świata, więc każdy Polak z zaboru pruskiego mógł uchodzić za Niemca. Niemały wpływ na podtrzymanie takiej tezy musiała mieć też Barcelona, ponieważ od kilku lat oficjalnie uznaje Rositzky'ego za Polaka, mimo że w przeszłości przedstawiała go jako Niemca, podobnie zresztą jak hiszpańskie media w zamierzchłych czasach.
 

Article photo

Fot.: Zdjęcie z muzeum Santiago Bernabéu z 2007 roku. Autor Przemyslaw Lonyszyn.

Na potrzeby książki Węgłowski zasięgał też języka u dziennikarzy z innych krajów, a także z polskimi historykami, którzy w przeszłości zajmowali się już losami Rositzky'ego. Niektórzy z nich przypuszczali, że może być nawet Czechem, ale i tak wszyscy podążali mylnym tropem. Nie oni jedyni. Podobnie zbłądził Tomasz Wołek, który w książce „Futbol – historie prawdziwe” stwierdził, że Walter pochodził z Galicji i posiadał z kolei austriacki paszport. Żaden z nich nie zdołał ustalić, jak brzmiało pełne imię i nazwisko piłkarza, kim byli jego rodzice i dziadkowie, gdzie i kiedy się urodził, skąd trafił do Hiszpanii, czy w jakim mieście mieszkał po wojnie i czym się zajmował. Wszyscy założyli wręcz, że musiał na tej wojnie zginąć. To chyba całkiem sporo niewiadomych, które powinny sugerować, aby nie być gołosłownym w tak niejasnej sprawie, prawda? Więcej plotek i domysłów wolę już tutaj nie przedstawiać, by nie wyjść na stręczyciela i nie posądzić nikogo o tworzenie sofizmatów. Dość o innych. Najwyższa pora, żeby przedstawić moją wędrówkę śladami Waltera.

Żaden z etapów poszukiwań nie był miły, łatwy i przyjemny – nawet ich sam początek. Bo narodowość narodowością, ale jak do diabła ten człowiek w ogóle się nazywał? Mogę tylko wyobrazić sobie zgrzyt dziennikarskich zębów, gdy ponad sto lat temu trzeba było zdać pomeczową relację w La Vanguardii czy Mundo Deportivo i wklepać na maszynie nazwisko Waltera. Jak się stuknęło w literki, tak już zostawało i nikt specjalnie się nad tym nie głowił. Potem powstawał Rozitsky, Rositzky, Rotzisky, Rotziski, Rositzki, Rotziky, Rosizky, Rosizky, Rozisky, Rosicki, a nawet Rosetzky… I bądź tu mądry. Prawdziwe nazwisko musiało być dla Hiszpanów niczym Jerzy, co nie wierzy, że na wieży jest sto jeży i pięćdziesiąt jeżozwierzy. Wprawdzie nie byłem wielce zaskoczony, bo do dziś w Marce czy Asie zdarza mi się znaleźć kwiatki typu „Lewandoski” czy „Lewandovski”, ale sprawy nie ułatwiało to ani o jotę. Na coś trzeba było się jednak zdecydować. Odrzuciłem najbardziej abstrakcyjne warianty i na dobrą sprawę zostałem jedynie z Rozitskym i Rositzkym. Mimo wszystko w prasie figurował najczęściej jako „Rostizky”, choć z nieznanych mi powodów zarówno Barcelona, jak i Real – a za nimi też polskie media – przedstawiają go do dziś jako „Rozitsky'ego”. Ale na razie mniejsza o to. Przytaknąłem sam sobie, że szukam Waltera Rositzky'ego – najpierw „s”, potem „z”.

O ile sam strzał w pisownię nazwiska Waltera był celny – co okaże się dopiero niebawem – o tyle zastanawianie się nad jego pochodzeniem było wtedy najgłupszą decyzją, którą podjąłem. Straciłem multum czasu na przeglądaniu kilkudziesięciu słowników o etymologii nazwisk – polskich, czeskich, austriackich czy niemieckich. Aż w moje ręce trafił anglojęzyczny słownik Guggenheimera, który poświęcił niemal całe życie na badanie dziejów… Żydów. A tam jak wół napisano, że Rositzky to nie żadne polskie czy czeskie, ale żydowskie nazwisko! Na dodatek wywodzące się ze wsi Rosica na Białorusi. Od samego początku miałem to uczucie, którego doznajemy w pustej restauracji, niby ulga, a przy tym jakaś niepewność, że coś tu chyba nie gra. Mimo wszystko z góry założyłem, że właśnie tam musiał urodzić się Walter, a jak nie on sam, to przynajmniej jego rodzice lub dziadkowie.
 

Article photo

Fot.: Wycinek z Jewish Family Names and their Origins: an Etymological Dictionary autorstwa małżeństwa Guggenheimerów.

Naiwnie uznałem to za przełomowe odkrycie, co nie było oczywiście najmądrzejszym założeniem, bo przecież i tak nie wyjaśniało, jakiej narodowości był sam Rositzky. Ze słowników o etymologii przerzuciłem się na te o historii. O wsi Rosica dowiedziałem się niemal wszystkiego, łącznie z tym, kto był jej założycielem. Zarejestrowałem się nawet na portalu z ogólnoświatową bazą Żydów, ale tam wyczytałem jedynie, że przed 1900 rokiem w Rosicy mieszkało dokładnie 524 Żydów. Ciekawostkę może stanowić fakt, że nie miałem wiele czasu na działanie, bo po kilkunastu godzinach uznano, że sam Żydem nie jestem, więc moje konto zostało zablokowane.

Nadal tkwiłem jednak w sferze domysłów. Zastanawiałem się – może był Polakiem żydowskiego pochodzenia? A może odwrotnie? Tak czy siak trzeba było działać. Na cel obrałem archiwum w Witebsku, ponieważ administracyjnie pod to miasto podlega dziś Rosica. Napisałem zgrabnego maila po angielsku, w którym wyjaśniłem, co leży mi na sercu i czekałem na odzew. Jeden dzień, drugi, a potem i trzeci, ale odpowiedzi w dalszym ciągu nie było. Nie pozostawało mi nic innego, jak wykonać kosztowne połączenie na Białoruś. No to dzwonię. Na wstępie słyszę niezbyt przychylny damski głos: «Dobryj den!». Odpowiadam: «Hello! How are you? I don't speak Russian. My name is Mateusz Wojtylak and i'm calling fro…». Nie daje mi skończyć i krzyczy coś po rosyjsku. Przechodzę więc na międzynarodowy, że «Rostizky», że «e-mail». Ona dalej krzyczy po rosyjsku. No to próbuję po polsku, że «sprawdź – sylabuję, jakby miało to w czymś pomóc – ko-bie-to po-cztę». A ta wciąż rzuca wyrazami ze wschodu. Też zaczynam krzyczeć, że «Ne ponimaju! Pomogite!». Ona odpowiada mniej więcej, że «Żopa ją to!». Głupieję kompletnie i nie wiem już, co mam mówić, więc zaczynam nucić: «Biełyje rozy, Waaalter Rooositzky, biełyje rozy, e-maaail, biezzaszczitny szipy!». Ona w śmiech, gdzie ha przemienia się z hi i brzmi jak rechot żaby. Myślę już, że stworzyłem odpowiedni nastrój, wróciła nić porozumienia, więc ponawiam próbę: «Check your e-mail, please!». A ona na to wiązanką: «Wot idiota! Atwjażys!» i rzuca słuchawką. I taka to była rozmowa.

Losy Waltera wydawały się na tyle zagmatwane, że na szczęście mogłem darować sobie dalsze próby ustalania czegokolwiek na Białorusi i podążyć inną plątaniną ścieżek, by posunąć w końcu historię do przodu. Ale znów popełniłem błąd. Wróciłem do przeglądania starych wydań ABC, Mundo Deportivo czy La Vanguardii z nadzieją, że być może coś przeoczyłem. Trzeba jednak pamiętać, że futbol był wówczas raczkującym sportem, któremu nie poświęcano tyle miejsca, co teraz. Na stadion szło się z gazetą, a ta po chwili stawała się siedziskiem, bo wszystko ograniczało się głównie do podawania składów i zwięzłych relacji w kilku zdaniach. Trudno się temu dziwić, bo wtedy rozgrywano jedynie mecze towarzyskie, rywalizowano w regionalnych ligach i grano o puchary, o których dziś już nikt nie pamięta. Primera División powstała dopiero niecałe 20 lat później. Czasem mogłem przeczytać jedynie, że Rositzky był „nie do pokonania”, odegrał „kolosalną rolę” czy „był najlepszy na boisku”, ale niewiele poza tym. Czułem się jak stepujący tancerz z Irlandii. Wkładałem w pracę mnóstwo czasu i wysiłku, ale tak naprawdę jedynie dreptałem w miejscu.
 

Article photo

Fot.: Portret Waltera Rositzky'ego wykonany przez Antoniego Esplugasa w 1913 roku. Zdjęcie z Archiwum Narodowego Katalonii.

Z dużym dystansem podchodziłem do tego, co ustalono dotychczas o Rositzkym i bezskutecznie starałem skontaktować się z Jaume Riusem, jednym z autorów książki „Un segle de futbol català”, w której można było wyczytać ponoć, że piłkarską karierę Rositzky'ego zatrzymał wybuch I wojny światowej. Nie byłem w stanie sprawdzić tej informacji samemu, bo książkę można dostać jedynie w nielicznych antykwariatach w Katalonii. Według autorów Walter miał opuścić Madryt i stanąć do walki w szeregach niemieckich sił zbrojnych. I rzeczywiście, kolejne informacje potwierdzały słuszność tej hipotezy. Od lata 1914 roku w hiszpańskich gazetach nie mogłem znaleźć już o nim żadnych wzmianek – jakby rozpłynął się w powietrzu.

Najłatwiej było oczywiście założyć, że Rositzky zginął w jednej z bitew, jego ciało spoczywa gdzieś w zbiorowej mogile i nie dowiem się już nic o jego dalszych losach – tak uznali zresztą niemal wszyscy eksperci. Węgłowski napisał nawet w swojej książce, że sprawdzał listy poległych żołnierzy i nie znalazł nikogo o tym imieniu i nazwisku. Przez wiele dni nie dawało mi to spokoju. Chodziłem wte i wewte, zastanawiając się, jak duży musiałby to być zbieg okoliczności, że facet zginął i nikt tego nigdzie nie odnotował? Chyba całkiem spory. A co jeśli przeżył? Ale tu problem był niemal identyczny. Mimo wszystko Rositzky nie był zupełnie anonimową postacią, więc dlaczego nigdzie w prasie nie ukazała się choć mała wzmianka o jego śmierci?

Lampka w głowie zapaliła mi się dopiero pewnego wrześniowego wieczoru i to za sprawą mojego ojca, który jest zapalonym historykiem i regionalistą. Od czasu do czasu zdarza mu się zasypywać mnie przeróżnymi anegdotami. Raz o Zbyszku lądującym w 1943 roku na spadochronie w stodole pod Zdunami. Innym razem, że Hanka odrzucała zaloty Gustawa, co miało wpływ na losy kamienicy w Łowiczu. Tego doszukałem się tutaj, a tego tam, a o tym przeczytałem w takiej i takiej gazecie, czasem wyjaśnia. „Jakiej gazecie?”, zapytałem tamtego razu, bo tytuł brzmiał mi obco. „Od 80 lat nie istnieje” - odpowiedział, jakby usłyszał najgłupsze pytanie w życiu. Popukałem się tylko w głowę i szybko zrozumiałem, że przejrzałem wszystkie znane mi gazety, a zapomniałem przecież, że w przeszłości było multum dzienników, które nie przetrwały hiszpańskiej wojny domowej.

Poszukiwania zacząłem od Hiszpańskiej Biblioteki Narodowej. Oczywiście nie siedziałem dzień i noc za stertą pożółkłych gazet, bo po tylu latach rozpadałyby mi się pewnie w rękach. Wszystkie pozycje, które można znaleźć w Madrycie, można też przejrzeć siedząc na wsi pod Pawłodarem. Wystarczy mieć komputer i kabel od Internetu. Biblioteka jest w stu procentach zdigitalizowana. Znów wpisałem zatem nazwisko Waltera pod każdą możliwą kombinacją, jak robiłem to już dziesiątki razy, ale i tutaj wszystkie wzmianki kończyły się na 1914 roku. Co za utrapienie, pomyślałem, ale szybko przypomniałem sobie, że podobną bibliotekę mają też przecież Katalończycy. A tam dotarłem do punktu zwrotnego! I to niejednego!
 

Article photo

Fot.: Zdjęcie klubu pływackiego Barcelony z 1912 roku. Rositzky w białym stroju z piłką w rękach. Fotografia z Ilustració catalana.

Na sam początek dowiedziałem się, że Rositzky był na tyle uzdolnionym gościem, że nie tylko grał w piłkę, ale należał także do klubu pływackiego Barcelony, w którym specjalizował się między innymi w… skokach do wody z trampoliny. Ale nie tylko – ścigał się w stylu dowolnym i grał też w waterpolo. W stolicy Katalonii organizowano często różnego rodzaju pokazowe imprezy, na które przyjeżdżały zespoły z różnych krajów. W jednym z wydań Ilustració catalana znalazłem opis festiwalu zorganizowanego przez miasto na rzecz walki z gruźlicą, która od XVII wieku dziesiątkowała mieszkańców Europy, bo szczepionka nie została jeszcze wynaleziona. Wtedy w Barcelonie stawił się zespół z Brukseli, a w magazynie można było przeczytać, że najbardziej emocjonujące salta wykonali Andrieu, Balat, Willote, Marcel i właśnie Rositzky. Artykuł został okraszony kilkoma fotografiami, a na jednym z nich ujrzałem naszego bohatera.

Wszechstronność Rositzky'ego nie ograniczała się tylko do pluskania w wodzie i kopania szmacianej piłki. Gdy zachodziła taka potrzeba, zdarzało mu się sędziować mecze własnej drużyny, a prasa donosiła, że wykazywał się przy tym uczciwością i potrafił zachować bezstronność. To nie wszystko. Po zakończeniu każdego z sezonów Barcelona organizowała lekkoatletyczne mitingi, w których czynny udział brał też Walter. Na tym zdjęciu można zobaczyć, jak skacze wzwyż. Jego piłkarska kariera nie była z kolei usłana samymi różami. W sezonie 1913/14 przyszło mu mierzyć się z byłym klubem aż czterokrotnie. Real zdołał zremisować tylko jeden z meczów, a pozostałe trzy zakończyły się wygraną Barcelony. Szczególnie dotkliwa była porażka z 1 listopada, gdy Barça wygrała aż 7:0. Dziś pisano by o tym spotkaniu tygodniami i analizowano każdy jego detal, ale wtedy nikt nie robił z tego wielkiego halo i wszystko ograniczało się do kilku akapitów.

Madryt nie był wcale gorszy, gdy trzeba było pokazać się przed dostojnymi gośćmi lub zrobić coś w imię większej idei. W 1914 roku zorganizowano w stolicy towarzyski mecz pod patronatem samego Alfonsa XIII Burbona, a zebrane środki miały zostać przeznaczone na rzecz weteranów, którzy odnieśli obrażenia podczas wojny hiszpańsko-marokańskiej. Rositzky był już wtedy piłkarzem Realu i wziął udział w pokazowym spotkaniu przeciwko żołnierzom ze szkoły oficerskiej w Toledo. Całe wydarzenie opisano szczegółowo w Heraldo de Madrid, a artykuł zatytułowano: „Król na boisku Madrytu”. Moją uwagę przykuł dopiero ostatni akapit. „W międzyczasie Król przesłuchiwał każdego gracza z osobna, chcąc dowiedzieć się, jak radzą sobie żołnierze oraz czym zajmują się cywile. Jego wysokość rozmawiał serdecznie ze wszystkimi, a wśród nich znajdował się także niemiecki «amator» Rositzky, który kilka godzin później opowiadał nam radosnym głosem, że Król mówi po niemiecku lepiej od niego”. Określenie «amator» odnosiło się najpewniej do braku militarnego doświadczenia, a z komentarza Waltera nie wyciągałem daleko idących wniosków. Potraktowałem go raczej jako kurtuazję. Na dodatek królowie mieli przecież prywatnych nauczycieli, a dynastia Burbonów do dziś uchodzi za inteligentny ród, w którym wielu jej członków włada i władało doskonale kilkoma językami obcymi.

Później dotarłem do wydawanego wówczas w Barcelonie ilustrowanego magazynu Stadium. W grudniowym numerze z 1914 roku opisywano losy piłkarzy, którzy udali się na wojnę. Wśród nich znalazłem także kilka zdań o Rositzkym. Króciutki reportaż zatytułowany był: „Sympatyczna para” i brzmiał następująco: „Przypadkowo w nasze ręce trafiło zdjęcie Pattulo i Rositzky'ego, spacerujących wspólnie parkiem w naszym mieście. Oni również odczuwają efekty wojny będącej przyczyną tak potępianych przez nas strasznych walk. Wzajemna sympatia, którą darzyli się obaj zawodnicy, zachęciła nas do opublikowania tej fotografii, gdzie obaj trzymają się za ramiona. Niewykluczone, że kapryśny i złośliwy los mógł postawić ich po przeciwnych stronach barykady, skąd wzajemnie celowali w siebie zabójczą bronią”. Historia była przygnębiająca, ale potwierdzała to, że Walter udał się na front. Niestety, nadal pozostawałem w martwym punkcie, ale już kilka godzin później udało mi się w końcu z niego wydostać.
 

Article photo

Fot.: Rositzky pozuje do zdjęcia ze Szkotem George'em Pattullo (w obu nazwiskach zrobiono literówkę) na ulicach Barcelony. Fotografia z El Diluvio.

„Miłośnicy piłki pamiętają niezwykłego gracza, jakim był Rositzky. Występował w Barcelonie na środku pomocy i lewym skrzydle, wykazując się wysokimi umiejętnościami i przywiązaniem do klubu. Mimo odejścia do Realu Madryt wysłał z villa y corte (tak w Hiszpanii nazywany jest często Madryt – dop.) do swojego byłego klubu nieco depresyjny list, który poruszył piłkarską Katalonię. Rositzky w liście do Gampera (ówczesny prezes Barcelony – dop.) przesłał w swoim imieniu pozdrowienia do klubu i byłych kolegów z drużyny, a także poinformował, że mimo czteroletniego pobytu w niemieckim wojsku jest cały i zdrów oraz nie odniósł ani jednej rany”, taką krótką informację zamieszczono 2 listopada 1919 roku w El Diluvio. Moje przypuszczenia okazały się więc trafne. Dziennik, którego nazwa brzmiała po polsku „Potop”, był wydawany od 1879 do 1939 roku. Podobnie zresztą, jak wspominane wyżej tytuły. Też nie istnieją od wielu już lat. Nie to było jednak najważniejsze.

Przeżył! Ale co dalej? Czemu list był depresyjny, skoro nic mu się nie stało? Czemu po czterech latach na froncie wrócił do Madrytu, a nie został w Niemczech? Mogłem snuć przeróżne domysły, ale ta krótka nota otwierała tak wiele dodatkowych możliwości poszukiwań, że wolałem nie tracić zbędnego czasu na bajdurzenie. Detektywistyczną zabawę zacząłem tym razem od Narodowego Archiwum w Hiszpanii. Stamtąd odesłano mnie z kwitkiem. Podobna odpowiedź napłynęła do mnie z Barcelony. Tu i tam nie posiadano żadnych rejestrów, odpisów czy wszelkiej maści innych aktów człowieka o imieniu Walter i nazwisku Rositzky występującym pod każdą znaną mi mutacją. Ciarki przechodziły mnie już na samą myśl o pisaniu do setek urzędów stanu cywilnego, aby znaleźć ewentualny akt zawarcia małżeństwa lub zgonu. Coś podpowiadało mi, że chociaż na moment pora odłożyć Hiszpanię na bok i zmierzyć się z nieuniknionym, czyli językiem, który od zawsze wywoływał u mnie duszności.

Nie jestem w stanie zliczyć, ile maili rozesłałem ostatecznie do niemieckich archiwów, urzędów, parafii, a nawet cmentarzy, ale było ich aż tyle, że w pewnym momencie moja przeglądarka zasugerowała mi zmianę z języka polskiego na ten, którym władał Goethe. Z wielu miejsc nie otrzymałem odpowiedzi do dziś. Jedni zapraszali mnie na miejsce, inni grzecznie przepraszali, że nie dysponują żadnymi dokumentami, a kolejni odsyłali do ich elektronicznych wyszukiwarek. Taką sugestię otrzymałem między innymi z archiwum landu Badenii-Wirtembergii w Karlsruhe.

Nie robiłem sobie zbyt wielkich nadziei przed założeniem entego konta i skorzystania z ich wyszukiwarki. Przywykłem już, że za każdym razem witała mnie wszędzie ta sama, automatyczna odpowiedź: „Die Suche ergab 0 Treffer”, której nie muszę chyba nawet tłumaczyć. Tym razem moim oczom ukazało się coś zupełnie innego – opis jednego z dokumentów dotyczących niejakiego Waltera Cäsara Maxa Rositzky'ego. Wiedziałem od razu, że to musiał być on. Tym prozaicznym sposobem odkryłem drugie i trzecie imię bohatera tej opowieści. Był to dla mnie przełomowy moment, bo natychmiast nabrałem gigantycznych wątpliwości i szybko zacząłem skłaniać się ku temu, że przecież ten gość nie może mieć zbyt wiele wspólnego z Polską, skoro nawet każde z jego imion jest obcego pochodzenia. Tym bardziej, że nie były to jedyne dane, które mogłem tam znaleźć.

Sam dokument był czymś w rodzaju dowodu przynależności wojskowej Rositzky'ego. Zatem definitywnie potwierdziły się informacje mówiące, że przywdział kamasze i brał udział w wojnie. Co więcej, nie był byle plutonowym czy kapralem, a z czasem został porucznikiem! Oznaczało to, że musiał dowodzić przynajmniej jakimś plutonem. Po zakończeniu wojny trafił do rezerwy. Wszystko układało się w logiczną całość, ponieważ Walter zaciągnął się do wojska w Karlsruhe, które niemal graniczy z Francją i właśnie do tego miasta było mu najbliżej z Madrytu. Jednak nie informacje o imionach czy militarne szczegóły sprawiły mi największą radość. Dokument krył w sobie dodatkową niespodziankę.

Nareszcie mogłem poznać dokładną datę i miejsce urodzenia Watlera! Rositzky przyszedł na świat 16 marca 1889 roku… w Hamburgu. Czyli Walter Cäsar Max urodzony w Hamburgu miałby być Polakiem? Wolne żarty. I już pal licho moje wszelkie dywagacje na temat wsi Rosica i żydowskości. Nie miało to większego znaczenia, bo mogłem w końcu darować sobie zasypywanie mailami wszelkiej maści instytucje z Madrytu, Bremy, Düsseldorfu i całej rzeszy innych betonowych dżungli. Momentalnie zrozumiałem, że muszę skupić się jedynie na Hamburgu i tam zintensyfikować swoje działania. Tylko z tego miasta mogłem uzyskać istotne informacje o przeszłości Waltera i zdobyć ostateczne potwierdzenie na to, że Polakiem nie był na pewno, choćby zapierali się co do tego eksperci z całego świata.

Prawdziwą skarbnicą wiedzy okazało się dla mnie archiwum państwowe w Hamburgu. Znalazłem tam praktycznie wszystkie brakujące elementy układanki, a ich liczba przerosła moje najśmielsze oczekiwania. W ciągu kilku godzin moja wiedza na temat życia i losów Waltera urosła do tego stopnia, że nie miałem zielonego pojęcia, jak zgrabnie ułożyć to w jedną całość. Zacząłem przeglądać przeróżne dokumenty – akta urodzenia, zgonu, a nawet zawarcia małżeństwa. Po nitce do kłębka udało mi się potwierdzić nie tylko to, kiedy i gdzie urodził się Walter, ale ustalić też, kiedy i gdzie urodzili się jego rodzice oraz dziadkowie ze strony ojca i matki. A nawet to, jakiego wyznania była niemal cała jego rodzina! Miałem absolutną pewność, że wcześniejsze przypuszczenia i informacje o tym, że był Polakiem, można już niestety włożyć między bajki.
 

Article photo

Fot.: Akt urodzenia Rositzky'ego z 1889 roku. Skan z archiwum państwowego w Hamburgu.

Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, że patrzę na akt urodzenia Rositzky'ego, a jego pełne imię i nazwisko to faktycznie Walter Cäsar Max Rositzky. Jakiś żartowniś mógłby powiedzieć od razu, że już sam charakter pisma mógł rozwiewać wszelkie narodowościowe wątpliwości. By nie odwalać jednak chałtury, kilkukrotnie o pomoc w tłumaczeniu prosiłem doświadczoną germanistkę. Mogłem też uściślić, że dokładne miejsce urodzenia Waltera to Altona, która przez wiele stuleci była odrębnym miastem. Dopiero w 1938 roku została przyłączona przez władze hitlerowskie do Hamburga i dziś jest jedną z jego większych dzielnic, w której mieszka więcej osób niż w całej Częstochowie.

Następnie przeanalizowałem dokładnie akta zawarcia małżeństwa i zgonów jego rodziców, a ci nazywali się Rudolph August Theodor Rositzky i Louise Rositzky (z domu Kaupmann). Oboje zmarli i osierocili go w czasie, gdy przebywał na froncie. Właśnie to może stanowić wyjaśnienie, dlaczego przytaczany kilka akapitów wyżej list Waltera był depresyjny. Ktoś powie na pewno, okej – dobra, jak już jesteś taki cwaniak, to może polskich korzeni mogłeś doszukać się nieco głębiej? Niestety, ale i tu pies leży pogrzebany. Dziadkowie od strony ojca to Johannes Carl Rudolph Rositzky i Johanna Henriette Dorothea Rositzky (z domu Wiechern), a od strony matki Ferdinand Joseph Kaupmann i Maria Dorothea Kaupmann (z domu Prahl). Jakby tego było mało, Walter miał też starszą o trzy lata siostrę! Nazywała się Dorothea Josepha Hermine Rositzky. Od natłoku imion i nazwisk można dostać lekkiego zawrotu głowy, ale niestety żadne z nich nie brzmi zbyt swojsko.

Kojarzysz, jak wspominałem o wsi Rosica i etymologii nazwisk? Na pewno tak. Znów potwierdziło się, że arytmetyka bywa czasem fałszywa. Jeden plus jeden nie zawsze daje dwa, czasem jeden, a czasem nic, bo Rositzky i jego najbliższa rodzina nie byli żadnymi Żydami. Jego dziadkowie i rodzice to luteranie, a Waltera i jego siostrę zarejestrowali z kolei w ewangelickiej wierze. Mówiąc już w dużym skrócie – cała rodzina wyznawała po prostu protestantyzm. Na dodatek wszyscy urodzili się w Hamburgu lub w pobliskich miasteczkach. Jasno wynika to z aktów, które przejrzałem. Z Rosicy mógł co najwyżej wywodzić się jego prapradziadek, a i to nie daje żadnej gwarancji na posiadanie polskich korzeni. Na Rusi przeplatali się wtedy ludzie z różnych nacji i byli wymieszani niczym groch z kapustą – Polacy, Litwini, Rosjanie, Łotysze, Estończycy, Cyganie czy Żydzi. Nie widzę jednak sensu, by rozczepiać tu dalej włos na czworo, bo i tak wszystko prowadzi już do dość prostej konkluzji: imiona i panieńskie nazwiska głównych przodków, miejsca ich urodzenia, a nawet wyznanie stanowi niepodważalny dowód na to, że Rositzky był po prostu Niemcem, a nie Polakiem. Nie powinno podlegać to już jakimkolwiek rozważaniom i dyskusjom.

Na dobrą sprawę mógłbym postawić tutaj tłustą kropkę i ogłosić się zwycięzcą, ale głód informacyjny narastał we mnie wraz z każdą nowiną, którą udawało mi się odnaleźć, gdy miałem już kończyć ten artykuł i naciskać przycisk «WYŚLIJ». Wszak wypełniłem główne zadania, ale też nie chciałem bagatelizować reszty życia Waltera. Nadal nie wiedziałem kilku rzeczy – na przykład, jak i kiedy trafił do Hiszpanii i jakie były jego losy po wojnie? Nigdy nie przypuszczałem, że można doznać olśnienia, gdy przypadkiem trafi się w telewizji na „Titanica” i patrzy, jak młody Leo biegnie na początku filmu, krzycząc, że ma bilet. Ale jednak można. Czas był mniej więcej podobny, bo statek poszedł na dno w 1912 roku, czyli rok po tym, jak Walter trafił do Katalonii. Leo przed wejściem na pokład musiał potwierdzić, że przeszedł badania i pokazać wejściówkę, więc gdzieś na pewno odnotowano jego nazwisko, co za tym idzie, lista pasażerów musiała pozostać na lądzie, a nie spocząć na dnie oceanu. Podobnie jak listy tysięcy innych rejsów, a przecież Hamburg miał już wtedy jeden z największych portów w Europie, z którego statki wypływały rzeką Łabą do Morza Wattowego.

Na szczęście moje relacje z hamburskim archiwum były już na tyle dobre, że po kolejnym mailu wypełnionym dziesiątkami próśb i pytań, przemiła pani Brigitte po prostu wyszukała kilkoma kliknięciami myszki setki dokumentów zawierających nazwiska „Rositzky/Rozitsky/Rositzki” i wysłała mi je spakowane w jednym pliku, życząc przy tym miłej zabawy. Być może nie ubawiłem się równie dobrze, co wyfiokowany Don Juan w dyskotece, ale na brak nudy nie mogłem na pewno narzekać. Szybko zorientowałem się, że Walter w liczbie wujków i kuzynów mógłby zawstydzić niejednego Kowalskiego, a na przestrzeni kilkunastu lat emigracja stała się ulubionym zajęciem Rositzkych. Kto wie? Pewnie wypływali za chlebem i w poszukiwaniu upragnionego Eldorado lub chcieli uciekać przed epidemią cholery, która rozprzestrzeniała się wtedy po ulicach Hamburga.
 

Article photo

Fot.: Lista pasażerów, którzy wypłynęli w 1913 roku do Nowego Jorku. Trzeci od dołu Theodor Rositzky. Skan z archiwum państwowego w Hamburgu.

Karl, Franz, Theodor, Adolf i kilku innych popłynęli do Nowego Jorku, Lena, Hanosche i Scheine obrali kurs na Boston, Peisach i Mendel wybrali Londyn, a Dora i Gemann zdecydowali się na Leith. Wtedy przestało mnie dziwić, czemu mogę znaleźć w Internecie multum Rositzkych w przeróżnych miastach USA, a tak niewielu w innych zakątkach globu. Ta próba po części zakończyła się jednak fiaskiem, bo na żadnej z list nie widniało imię Waltera. Jedynie jeden z pasażerów płynących do Afryki wylegitymował się w ten sposób: „W. C. H. Rositzky”. Inicjały brzmiały co prawda bardzo podobnie, ale nie był to mój człowiek, gdyż wsiadł na statek w 1891 roku i poinformował, że ma 27 lat, czyli o 25 za dużo, aby cokolwiek mogło tu się zgadzać – później ustaliłem zresztą, że był to William César Hermann. W tym pojedynczym niepowodzeniu ucieszyła mnie tylko jedna rzecz – Walter nie miał w rodzinie żadnego imiennika, a to znacznie zmniejszyło margines błędu i ewentualne pomylenie go z kimś innym.

Uznałem wtedy, że archiwalnych aktach z Hamburga nie mogę znaleźć już niczego użytecznego. Oczywiście poza tym, że mógłbym poszerzyć drzewo genologiczne Waltera o kilkadziesiąt zbędnych gałęzi, ale niebezpiecznie zaczęłoby to zahaczać o obsesję, a chłop i tak śnił mi się już po nocach. Raz jeszcze postanowiłem przeanalizować wszystkie dane, pytając samego siebie, czy nie mam już dosyć, aż zrozumiałem, co przeoczyłem tym razem. Skoro wiedziałem już, że urodził się w Niemczech, walczył dla tego kraju na wojnie, to dlaczego sprawdziłem wzmianki o nim w hiszpańskich i katalońskich bibliotekach, a nie zrobiłem tego w tych niemieckich?

Biorę więc pod lupę przeróżne dokumenty, aż natrafiam na stare książki adresowe i telefoniczne z różnych niemieckich miast. Szybko dodaję sobie w głowie dwa do dwóch – Walter był piłkarzem, później został porucznikiem, więc wielce prawdopodobne jest to, że należał do grona zamożnych osób i w tamtych czasach mógł już być jednym z niewielu, którzy posiadali telefon. Dedukcja podpowiadała, że trzeba zacząć oczywiście od Hamburga i 1920 roku. Był to strzał w dziesiątkę!
 

Article photo

Fot.: Wycinek z książki telefonicznej mieszkańców Hamburga z 1949 roku. Skan z Niemieckiej Biblioteki Narodowej w Berlinie.

Adres, zawód i numer telefonu do Waltera Rositzky'ego figurował niemal we wszystkich spisach od 1920 do… 1952 roku! Oznaczało to, że nie tylko przeżył I wojnę światową, ale też drugą. Resztę życia spędził w Hamburgu i dożył przynajmniej 63. roku życia, choć niektórzy „uśmiercili” go już dużo wcześniej. Kilkukrotnie zmienił miejsce zamieszkania i był zameldowany kolejno przy Wendlohstraße, Innocentiastraße, Klosterallee i Moltkestraße. Jego losy po powrocie do Niemiec w żaden sposób nie były już związane z piłką nożną lub sportem. Przez ponad dwadzieścia lat Rositzky był kupcem, handlowcem, a na końcu właścicielem jednej z firm. Walter podążył śladami swoich przodków i działał w przemyśle… margarynowym.

Pod koniec XIX wieku rodzina Rositzkych została jednymi z założycieli prężnie działającej fabryki margaryny, która nazywała się „Rositzky & Witt”. Wówczas cieszyła się taką popularnością, że poczta wydawała nawet okolicznościowe znaczki dedykowane firmie – można zobaczyć je poniżej. Walter nie przejął niestety biznesu, ponieważ ten po kilku latach został wchłonięty przez Jana Jurgensa. Holender był potentatem na rynku margaryny w całej Europie i wykupywał jedno przedsiębiorstwo za drugim. W Niemczech uchodził wtedy za jednego z „królów margaryny”. Firma „Rositzky & Witt” upadła ostatecznie w końcówce lat 30. Walter rozkręcił własną działalność, ale jego losy pokrzyżował wybuch II wojny światowej.

W 1943 roku Amerykanie i Brytyjczycy przeprowadzili operację „Gomora” i na sam Hamburg zrzucono 9 000 ton bomb. Zginęło 42 600 osób, a ponad milion ludzi uciekło z miasta, które było niemal doszczętnie zniszczone. Setki fabryk i tysiące domów zniknęło z powierzchni ziemi, straty były niewyobrażalne. Najprawdopodobniej skromny zakład Waltera również poszedł z dymem, więc od 1949 do 1952 roku zajmował się już jedynie prowadzeniem sklepu spożywczego znajdującego się przy ulicy Rotbuchenstieg 54. W tym samym miejscu też mieszkał. Sam raczej nie udał się na front. Nie znalazłem o nim żadnych informacji w archiwum wojskowym we Fryburgu, które posiada dane na temat niemal wszystkich niemieckich żołnierzy biorących czynny udział w wojnie.
 

Article photo

Fot.: Znaczki pocztowe dedykowane firmie „Rositzky & Witt”. Skany z portalu veikkos-archiv.com.

Kolejnym krokiem było ustalenie dokładnej daty śmierci Waltera. To, co wydawało mi się najłatwiejszym zadaniem, okazało się być takim, które pochłonęło najwięcej czasu. Wpadłem w błędne koło. Z jednego urzędu stanu cywilnego odsyłano mnie do różnych archiwów, a stamtąd do jeszcze innych urzędów. Te oczywiście z powrotem nakazywały mi zgłosić się do archiwów i tak na okrągło. Pomyślałem w końcu, że pójdę na skróty i spróbuję uzyskać jakieś informacje z cmentarza w Hamburgu. Problem polegał tylko na tym, że ów cmentarz ma 391 hektarów, jest największym cywilnym cmentarzem na świecie i dokonano na nim półtora miliona pochówków. Podlega mu ponad 50 parafii i każda z nich posiada własną administrację, a na dodatek listy osób zmarłych przed 1995 roku są zachowane w formie mikrofilmów. Przejrzenie tego mogłoby zająć kilka dobrych dni, a nekropolia wycenia taką przyjemność na 40 euro… za pół godziny poszukiwań. Nie wiem, na jakiej kwocie zakończyłyby się prace, ale przypuszczam, że suma zwiększyłaby się przynajmniej o jedno lub dwa zera. Wolałem nie ryzykować i zachować swoje oszczędności na inne atrakcje, tym bardziej że wcześniejszych dokumentów też nie otrzymałem przecież za ładny uśmiech i mój budżet był już nieco nadszarpnięty.

Pewnego dnia wpadłem nawet na pomysł, żeby odnaleźć osobę, która jest obecnie zameldowana pod ostatnim znanym mi adresem Waltera. Niewielki dom należy teraz do pewnego prawnika mieszkającego w nim od kilku lat, ale samą nieruchomość nabył za pośrednictwem jednej z agencji. Pan Ulf nie był w stanie udzielić mi żadnych odpowiedzi na temat Rositzky'ego, ale polecał swoją kancelarię, gdybym przypadkiem wplątał się w jakieś tarapaty. Dobre i tyle. Na szczęście los znów się do mnie uśmiechnął. Dostałem w końcu odpowiedź, że hamburskie archiwum posiada rejestry zgonów z lat 1950–1983, ale nie są zindeksowane. Wszystko trzeba przeglądać ręcznie i strona po stronie. Dlatego nie mogłem otrzymać wcześniej aktu zgonu, bo gdy panie archiwistki wpisywały w wyszukiwarce „Rositzky”, nie miały żadnych wyników z późniejszych lat. Plus był taki, że wszystkie księgi były zeskanowane i mogłem liczyć na linki do interesujących mnie wykazów, a niektóre z nich zajmowały nawet ponad 500 megabajtów. Przeglądanie dokumentów nie było już tak czasochłonne, bo wiedziałem w jakich latach mniej więcej się obracać. Strony były też uporządkowane alfabetycznie według nazwisk, więc już po kilku minutach mogłem ustalić, że Walter Rositzky zmarł dokładnie 26 maja 1953 roku w Hamburgu w wieku 64 lat.
 

Article photo

Fot.: Wycinek z ogólnego rejestru zgonów z 1953 roku w Hamburgu. Skan z archiwum państwowego w Hamburgu.

Żeby uznać takie badanie genologiczne za kompletne, pozostawało mi dowiedzenie się, czy Rositzky miał żonę i dzieci. Bo ciekawa rzecz: w Niemczech był i nadal jest postacią zupełnie anonimową. W żadnej z niemieckich gazet nie doszukałem się nawet najmniejszej wzmianki o tym, że taki piłkarz grał dla Realu czy Barcelony. Mogłem więc przypuszczać, że Walter raczej nie doczekał się potomków, bo aż trudno by uwierzyć, żeby żaden z nich nie opowiedział gdzieś szerzej o dokonaniach ojca. Miałem dostęp do aktów małżeńskich z lat 1910–1934 i w żadnym z nich nie odnalazłem imienia i nazwiska mojego bohatera. Oznaczało to, że Rositzky formalnie nie miał żadnej partnerki przynajmniej do 45. roku życia. Każe mi to sądzić, że do końca swych dni pozostał kawalerem.

Kilka dni po tym, jak wiedziałem już niemal wszystko i kończyłem pisać ten tekst, otrzymałem w końcu odpowiedź z Barcelony. Pozwolę sobie przytoczyć treść całego maila, bo doskonale pokazuje, jak alternatywną rzeczywistość stworzyli Katalończycy. „Walter Rozitsky urodził się na polskiej ziemi, która przedtem należała do byłego imperium niemieckiego (1871–1918). W tamtym czasie Polska nie istniała jako państwo, a jej terytorium było podzielone między Niemcy, Rosję i Austro-Węgry. Tak więc, patrząc z punktu administracyjnego, był Niemcem, jednak z praktycznej perspektywy był Polakiem, nawet jeśli posiadał również francuski paszport. W roku 1915 został powołany do niemieckiego wojska i wysłano go na front. Po zakończeniu konfliktu zbrojnego wysłał list do prezesa Barcelony Joana Gampera, w którym poinformował, że wrócił «cały i zdrów». Niestety, jego śmierć nastąpiła w nieznanych okolicznościach podczas wojny polsko-bolszewickiej (1919–1921), która wybuchła kilka miesięcy po ogłoszeniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku. Tak czy inaczej, Walter Rozitsky jako jedyny Polak w historii Barcelony mógł doświadczyć odzyskania niepodległości przez swoją ojczyznę", napisał mi szef departamentu historycznego Barçy. Manel Tomás Belenguer kilka lat wcześniej pojawił się w naszym kraju i zapewniał tutejsze media, że Rositzky był Polakiem.

Czytając tę wiadomość czułem się jakbym przeniósł się do świata absurdu, choć i tak muszę docenić Barcelonę za udzielenie wyczerpującej odpowiedzi. Być może kilka miesięcy wcześniej wziąłbym to wszystko za pewnik i ten artykuł w ogóle by nie powstał, ale wiedziałem już zbyt dużo. Wymieniłem kilka maili z panem Manelem. Dopytałem, skąd ma takie informacje i czy może potwierdzić je jakimiś dokumentami. Oczywiście nie mógł, bo nie było to możliwe, a koniec końców przyznał, że ich wiedza opiera się głównie na przypuszczeniach.

Nadeszła też wreszcie odpowiedź z Realu, a ta była jeszcze bardziej kuriozalna. „W związku z prośbą wysłaną do Historycznego Centrum Dziedzictwa, poinformowano nas, że nie ma dowodów na to, by Walter Rositzky był zawodnikiem Realu Madryt”, napisała mi Patricia Sarmiento z departamentu prasowego klubu. Nawet nie wiedziałem od czego zacząć, żeby wszystko im wyjaśnić. I co tutaj jest gorsze: fantazyjna historia stworzona przez Barcelonę czy zupełna niewiedza Realu, który w swoim muzeum określał go Polakiem?
 

Article photo

Fot.: Zdjęcie z muzeum Santiago Bernabéu z 2008 roku. Autor nieznany.

Nie miałem zielonego pojęcia, jak historycy Barcelony porządkowali swoje dane, ale ewidentnie coś poszło tam nie tak. Jeszcze większy kogel-mogel w papierach musieli mieć też w Madrycie, skoro po latach nie potrafią już nawet ustalić, czy Rositzky w ogóle był ich piłkarzem, choć potwierdzają to liczne artykuły z hiszpańskiej prasy. Trudno w zasadzie mieć wielkie pretensje do osób, które uważały Waltera za Polaka, skoro w konia zrobiły wszystkich dwie tak potężne instytucje. Obu klubom przesłałem już właściwe informacje na temat Rositzky’ego.

Odpowiedzi z Katalonii i Madrytu stały się dla mnie jedynie dodatkowym bodźcem, by nie poprzestawać na tym, co już wiedziałem i wyjaśnić ostatnią niewiadomą, którą była przeszłość Rositzky'ego przed transferem do Barcelony. Przyjąłem założenie, że potrafił nieco więcej, niż podrzędny trampkarz i gdzieś musiał zgłębić tajniki tej gry. W Internecie można było napatoczyć się na informację, że bronił barw Le Havre. Była to jednak kolejna z dziennikarskich kaczek, ponieważ zaprzeczył temu sam klub. „Nie wiem, skąd wzięła się ta informacja. HAC to najstarszy klub we Francji. Dysponuję wszystkimi jego składami od roku 1900. Dokładnie przestudiowałem historię klubu, ale w żadnej podstawowej jedenastce nie znalazłem takiego zawodnika”, mówił Węgłowskiemu Bruno Mercier. Poszukiwania macierzystego klubu wydały mi się oczywiste.

Po 1907 roku, czyli w momencie, gdy Rositzky miał już 18 lat, w Hamburgu istniało około 30 klubów piłkarskich – aż 22 z nich funkcjonuje do tej pory. Większość tuła się obecnie po niższych ligach lub przekształciła się w stowarzyszenia. Skontaktowałem się ze wszystkimi. Wyjaśniłem, jakich dokonałem odkryć i poprosiłem o sprawdzenie w archiwach, czy posiadają jakieś wzmianki o Walterze z lat 1907–1910. Nie poprzestałem tylko na tym. Przyjąłem optymistycznie, że być może informacje o Le Havre nie były całkowicie wyssane z palca i Walter faktycznie grał gdzieś we Francji, ale niekoniecznie w drużynie z Normandii. Napisałem do około 30 dużych klubów, ale większość odpisała, że nie znalazła w swoich archiwach piłkarza o takim nazwisku – podobnie jak zespoły z Hamburga. Dla pewności przewertowałem jeszcze zasoby Francuskiej Biblioteki Narodowej, ale i tam nazwisko Rositzky'ego nie pojawiło się w żadnej gazecie lub dokumencie. Znalazłem jedynie niejakiego „M. Y. Rosetzky'ego”, który reklamował w dzienniku L'Ouest-Éclair swoją fabrykę zajmującą się produkowaniem… podeszew do kaloszy.
 

Article photo

Fot.: Wycinek z klubowej gazety Victorii Hamburg z sierpnia 1911 roku.

Powoli godziłem się z rzeczywistością, no cóż, jak nie da rady, to nie da rady, tym bardziej że kilka klubów poinformowało mnie, że ich archiwa spłonęły podczas II wojny światowej. Wtedy otrzymałem odpowiedź od wiceprezesa Victorii Hamburg. Heiner Helmke zadał sobie trud i przejrzał klubowe archiwa, gdzie znalazł wycinek gazety z 1911 roku i opis meczu pomiędzy Ottensen 07 a Victorią. W składzie gospodarzy wystąpił… Rositzky! Warto zwrócić uwagę, jak bardzo różnił się tamtejszy futbol od tego, który znamy dzisiaj. Walter zagrał na ataku w ustawieniu z dwójką obrońców, trójką pomocników i aż piątką napastników. Wszystko układało się w logiczną całość, bo wspominany mecz odbył się 20 sierpnia i najprawdopodobniej Rositzky kilkanaście dni później trafił do Barcelony, w której zadebiutował 15 października. Nie udało mi się uzyskać szczegółowych informacji od samego Ottensen, bo teoretycznie taki klub już nie istnieje. W 1953 roku Ottensen połączyło się FC Grün-Weiß Hamburg i przekształciło w Verein Grün-Weiß 07, a w 1976 roku przeszło jeszcze jedną fuzję i scaliło się z Eimsbütteler SV. Dziś klub znany jest pod nazwą Grün-Weiss Eimsbüttel, gra w siódmej lidze niemieckiej i nie posiada żadnych dokumentów z tamtego okresu.

Joseph Goebbels miał jednak rację, gdy mówił, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą, a im jest większe, tym ludzie łatwiej w nie uwierzą. Gdzieś został popełniony poważny błąd, któremu można było zapobiec. Trudno nawet powiedzieć, kiedy do niego doszło i dlaczego tak potoczyła się historia, która przez ostatnie lata była sprzedawana nam w książkach, artykułach, nie wspominając już o memach, a przecież błędnych informacji było multum. Rositzky nazywał się Rositzky, a nie „Rozitsky”, nie był Polakiem, a tym bardziej Czechem, nie urodził się na polskiej ziemi, jego najbliżsi nie byli Polakami, nie zginął też na żadnej z wojen, nie grał w Le Havre, nie posiadał francuskiego czy austriackiego paszportu, w Realu występował do 1914, a nie 1915 roku i tak dalej. Kim był więc Rositzky?
 

Article photo

Fot.: Drzewo genealogiczne Rositzkych, na którym widnieją Walter, jego siostra, rodzice i dziadkowie. Opracowanie własne.

Walter Cäsar Max Rostizky urodził się 16 marca 1889 roku w Altonie (dziś dzielnica Hamburga). Był Niemcem wyznania ewangelickiego. Jego rodzicami byli Rudolph Rositzky i Louise Rositzky. Miał o trzy lata starszą siostrę, Dorotheę. Dzieciństwo i okres dorastania spędził w Hamburgu. Występował w tamtejszym klubie Ottensen 07, które znany jest dzisiaj jako Grün-Weiss Eimsbüttel. Stamtąd trafił latem 1911 roku do Barcelony, dla której grał do lata 1913 roku, a następnie przeniósł się do Madrytu. Jego karierę zatrzymał wybuch I wojny światowej. Rositzky był piątym w historii zawodnikiem, który opuścił Dumę Katalonii na rzecz Królewskich. W barwach Blaugrany rozegrał 55 spotkań i strzelił 5 goli, zdobył z klubem mistrzostwo Katalonii, oraz dwukrotnie Puchar Króla i Puchar Pirenejów. Dla Realu zagrał w przynajmniej 19 meczach.

W 1914 roku wyjechał ze stolicy Hiszpanii i dołączył do niemieckiej armii w Karlsruhe. Z wojny wrócił w stopniu porucznika, następnie został przeniesiony do rezerwy. Z walk wyszedł bez szwanku. Po zakończeniu wojny wrócił na chwilę do Madrytu, by uporządkować swoje sprawy i nie wznowił już piłkarskiej kariery. W 1920 roku zamieszkał na stałe w Hamburgu, gdzie był handlowcem i właścicielem jednej z firm zajmującej się produkcją margaryny. Przeżył II wojnę światową i od 1949 do 1952 roku prowadził własny sklep spożywczy przy ulicy Rotbuchenstieg 54. Nie miał prawdopodobnie ani żony ani dzieci. Zmarł 26 maja 1953 roku w Hamburgu.

Mateusz Wojtylak

Na sam koniec pragnę wyjaśnić, że ostatecznie zdecydowałem się nie zamieszczać tu dokładnej bibliografii, by choć w pewnym stopniu uniknąć znanego mi procesu kopiowania tekstów z naszego portalu i przypisywania ich sobie jako własne przez innych autorów. Jeśli ktoś byłby jednak zainteresowany konkretnymi informacjami czy skanami dokumentów, proszę napisać do mnie na adres [email protected]. Chętnie udzielę wszelkich odpowiedzi. Ze swojej strony dodam jeszcze, że za ogromną pomoc przy tłumaczeniach i rozszyfrowywaniu niektórych zagadnień serdecznie dziękuję Eli Stępień, Januszowi Banasińskiemu, Maćkowi Leszczyńskiemu i mojemu tacie. Bez ich pomocy to śledztwo byłoby o wiele uboższe.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!