Advertisement
Menu

Real Madryt w sposób banalny triumfować nie potrafi

Felieton po rewanżu z Atlético

„Dlaczego, do cholery, nie mogę spokojnie obejrzeć meczu nawet wówczas gdy przed rewanżem mamy trzybramkową zaliczkę?”, pytałem wczoraj sam siebie po nieco ponad kwadransie gry, gdy Antoine Griezmann strzelał z karnego na 2:0. Nad Calderón pojawiał się na przemian duch Asiera Illarramendiego i wydarzeń z Dortmundu oraz haniebnej porażki 0:4 z Los Rojiblancos sprzed dwóch lat, a ja po raz kolejny boleśnie przekonałem się o tym, że kibicowanie Realowi Madryt raczej nie jest zbyt dobrą drogą do rzucenia palenia wyrobów tytoniowych.

Choć z początku sezon ten wydawał mi się niesamowicie nudny, momentami śledzony wręcz siłą rozpędu, koniec końców okazał się on jednak bodaj najciekawszym w ostatnich latach. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek równie często powtarzał, że „to mecz nie na moje nerwy”. Gdy przy dwubramkowej stracie widziałem szalejącego przy linii bocznej Diego Simeone, gdy słyszałem kibiców Atlético sprawiających wrażenie, jakby zaraz sami siłą woli mieli wcisnąć tego trzeciego gola, gdy przyglądałem się zbliżeniom na Zinédine'a Zidane'a, gdy każda sekunda dłużyła się w nieskończoność, pomyślałem, że właśnie tak musi czuć się człowiek, który przed sekundą miał pod nosem źródło i który nagle pośrodku pustyni desperacko szuka choćby kropli wody.

Jasne, w natłoku gnieżdżących się w głowie najczarniejszych scenariuszy wciąż w pełni zdawałem sobie sprawę z tego, że jedna bramka najprawdopodobniej załatwi sprawę, a jej zdobycia wcale nie trzeba by rozpatrywać w kategoriach cudu. W trafieniu na 1:2 było jednak coś symbolicznego. No bo – tak z ręką na sercu – kto po krytykowanym bez ustanku Karimie Benzemie w kluczowym momencie spodziewał się TAKIEJ akcji? Kto by pomyślał, że nagle napastnik, któremu stale wypomina się liche cyferki, po spotkaniu bez bramki czy asysty będzie wychwalany pod niebiosa? W końcu – kto wpadłby na to, że w rolę dostawnogi wcieli się akurat zawodnik na co dzień lubujący się we wszelkiej maści magii i nieoczywistych rozwiązaniach? Bardzo cieszy także to, że po dłuższym czasie wreszcie na nowo mogliśmy przestać żałować, iż półtora roku temu w Madrycie zepsuł się faks.

Po tym spotkaniu utwierdziłem się w przekonaniu, że nawet jeśli Królewscy wciąż potrafią mieć słabszy fragment spotkania – w końcu wszyscy jesteśmy tylko ludźmi – to jednak czasy, w których stworzeni byliśmy do frajerstwa na dobre ustąpiły czasom, w których jesteśmy stworzeni do czynienia rzeczy wielkich. Ktoś powie: „Skąd te zachwyty, przecież przegraliśmy 1:2!”. Ja będę się jednak upierał, że rzadko widywałem Real, który w najważniejszych momentach byłby w stanie na aż takim spokoju zareagować zgodnie z potrzebą chwili. Do tego stopnia, że coś mi podpowiada, iż gdyby zaszła konieczność zdobycia jeszcze jednej bramki, Królewscy prędzej czy później by ją wcisnęli.

„Dlaczego, do cholery, nie mogę spokojnie obejrzeć meczu nawet wówczas gdy przed rewanżem mamy trzybramkową zaliczkę?”, spytałem sam siebie raz jeszcze już po ostatnim gwizdku. Tym razem udało mi się jednak znaleźć odpowiedź. Banalną, lecz zarazem jedyną słuszną – bo to jest Real Madryt. A Real Madryt w nudny sposób triumfować najzwyczajniej w świecie nie potrafi. Nic dziwnego, że nad Madrytem zebrała się wczoraj potężna ulewa. Niebo miało bowiem pełne prawo zapłakać po takim spotkaniu. Po takim pożegnaniu derbów na Vicente Calderón. Oraz po tym, jak uświadomiło sobie, że w tej – najlepszej od wielu lat – edycji Ligi Mistrzów pozostał już tylko jeden jedyny mecz.

Drugi finał z rzędu, trzeci w ciągu czterech lat, to sukces, który powoli wymyka się zdolnościom interpretowania wszechświata przez istotę ludzką i który utwierdza mnie w przekonaniu, że po odpadnięciu z AS Monaco w 2004 roku warto było dać Królewskim jeszcze kilka szans. I choć rzecz jasna wyczyn ten niesamowicie mnie cieszy, to jednak dziś po przebudzeniu się żyję już tylko finałem.

Juventus, zaraz obok Barcelony, jest dla mnie bowiem (przypuszczam zresztą, że nie jestem w tym odosobniony) symbolem najgorszych traum podczas mojego kibicowskiego życia. Mimo upływu prawie 15 lat do dziś nie wybaczyłem Luisowi Figo niestrzelonego karnego w półfinale. Do dziś dokładnie pamiętam tego nieszczęsnego Raúla Bravo w podstawowym składzie i strzał Marcelo Zalayety zza pola karnego. Częściej niż jakakolwiek cieszynka Álvaro Moraty powraca zaś do mnie jego przepraszający wzrok po załatwieniu klubu, w którym się wychował. Do dziś nie mogę również odpędzić od siebie myśli, że gdyby nie źle wyrzucony aut Casillasa, być może poszłaby jeszcze ta sto pierwsza wrzutka, po której tym razem padłaby bramka.

Po zakończeniu spotkania na Twitterze na gorąco napisałem, że życzę Gonzalo Higuaínowi słupka na pustaka. Szybko doszło jednak do mnie, że ten finał ma potencjał, by zarówno w przypadku naszym, jak i Juventusu napisać zdecydowanie piękniejszą historię. Pierwsza obrona tytułu od czasu powstania Champions League, Gareth Bale triumfujący we własnej ojczyźnie, Gianluigi Buffon u schyłku kariery wygrywający w końcu Ligę Mistrzów... Można by tak mnożyć w nieskończoność.

„Obrona tytułu w Lidze Mistrzów byłaby taka typowo madrycka”, stwierdził wczoraj mój serdeczny przyjaciel, z którym oglądałem rewanż z Atlético. Cóż, zawsze wiedziałem, że otaczam się mądrymi ludźmi.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!