Advertisement
Menu
/ RealMadryt.pl

Ta ostatnia niedziela

Raúl: przybył, zobaczył, zwyciężył

„Niewielu piłkarzy ma to szczęście, by futbol uhonorował ich przywilejem zakończenia kariery grą w finale. A on to zrobi”, pisał niedawno na Twitterze jeden z hiszpańskich dziennikarzy. Raúl zrobił wczoraj nie tylko to. Nie tylko wyszedł na murawę tak, jakby miał rozegrać kolejny mecz w karierze. Wyszedł na nią i go wygrał – i pożegnał się w sposób, w jaki podświadomie wiedzieliśmy, że musi to zrobić: zdobywając ostatni, 23. tytuł w pięknej, trwającej 21 lat karierze.

Piłka ma to do siebie, że przez wiele lat pozwala nam podziwiać zawodników wyjątkowych. Gdy to się dzieje, rzadko zastanawiamy się, jak będzie wyglądał futbol bez jednego czy drugiego. Pamiętacie czasy, kiedy nie wyobrażaliśmy sobie, że na murawie zabraknie pewnego dnia Brazylijczyka Ronaldo? Że buty na kołku zawiesi magik Zidane, czy że nadejdzie moment, gdy nikt nie będzie już wykonywał rzutów wolnych tak, jak robił to David Beckham? No i czy dziś ktoś zastanawia się, jak będzie wyglądał futbol bez Cristiano czy Leo Messiego?

Gdy tylko Raúl opuścił Europę i wyjechał na wschód, oczywiste było, że koniec jest już bliżej, niż dalej – zwłaszcza, że robił to w wieku, w którym niejeden piłkarz decydował, iż nadeszła pora nie na przeprowadzkę, tylko na pożegnanie. Mając 37 lat, kończył w Al Sadd drugi sezon gry. Wówczas oznajmił, że nadal nie wie, co postanowi dalej. I nawet wtedy, pomimo pojawiających się coraz to kolejnych znaków zapytania, wraz ze spekulacjami hiszpańskiej prasy w tle, wciąż mało kto dopuszczał myśl, że nadszedł moment, w którym Raúl pożegna się z piłką. Jeszcze mniej chyba chcieliśmy wierzyć w to, że zrobi to w kraju, w którym w ogóle nie podejrzewaliśmy, że ktokolwiek w piłkę gra – „tak na poważnie”.



Wtedy właśnie przyszła kolej na Nowy Jork. Większość sympatyków Raúla odetchnęła z ulgą. Kontrakt na dwa lata, z czego jeden na pewno spędzony na boisku. Drugi – zdecyduje, gdy będzie na to gotowy. I szczerze? Nawet będąc w drodze, by zobaczyć go w kolejnej drużynie, na kolejnym kontynencie, moja głowa zdawała się nie rozumieć, że kolejnego wyjazdu może już nie być. „Za rok też pojadę, Nowy Jork to takie fajne miejsce”, myślałam z uśmiechem na twarzy.

Wczorajszy dzień pewnie na długo pozostanie dla mnie jednym z tych najsmutniejszych. Dynamiczne spotkanie, wysoki wynik, ostatecznie zdobyte trofeum – czyli dokładnie tak, jak pożegnanie legendy miało wyglądać. Spotkanie Cosmos z Ottawa Fury FC oglądałam zadowolona. Obyło się też bez zbyt wielu łez tuż po jego zakończeniu. Ale budząc się dziś rano wciąż miałam wątpliwości, czy „ta ostatnia niedziela” to już tak naprawdę. Że kolejnej nie będzie. Ani za tydzień, ani za miesiąc. Ani nigdy.

Moja osobista ostatnia niedziela miała miejsce niewiele ponad miesiąc temu, podczas wyjazdu do Nowego Jorku. A ten – „zwieńczony” został informacją o podjęciu przez Raúla decyzji dotyczącej zakończenia kariery, jeszcze zanim zdołałam wrócić do domu. Było tak…


Mission (im)possible

Niedziela, 11 października 2015. Jest przed godziną 14:00. W pośpiechu wychodzę z wynajętego apartamentu w Jersey City, by zobaczyć New York Cosmos podejmujących na własnym boisku FC Edmonton. Mecz zaczyna się dopiero o 17:00, ale drużyna z NASL rozgrywa swoje spotkania na Long Island – jednej z pięciu dzielnic Nowego Jorku, najbardziej oddalonej od Manhattanu. Aby dostać się na John M. Shuart Stadium muszę kolejno wsiąść w tramwaj, pociąg z Jersey na Manhattan, tam przesiąść się na metro, po czym na jego ostatniej stacji wsiąść w autobus, w którym spędzę przynajmniej 40 minut. Łączny czas przebycia drogi, poza godzinami szczytu i bez nieplanowanych opóźnień: dwie godziny.



Dwa dni wcześniej, gdy przemierzałam tę trasę po raz pierwszy, wszystko poszło zgodnie z planem. Dwie godziny wystarczyły, by pojawić się w znajdującym się w pobliżu stadionu ośrodku treningowym, gdzie po porannych zajęciach byłam umówiona na rozmowę z trenerem Cosmos, Giovannim Savarese, oraz byłym reprezentantem Hiszpanii Marcosem Senną.

W dzień meczu niestety było inaczej. Czas oczekiwania na każdy ze środków transportu okazał się kilkakrotnie dłuższy, a ostatni etap podróży, niespodziewanie (weekendowy brak linii pospiesznej, krótsza trasa) wydłużył się niemal dwukrotnie. Rezultat: na stadion docieram punkt 17:00. "Przyleć z Polski do Nowego Jorku na mecz i spóźnij się na niego. Only me", myślałam z poczuciem towarzyszącej mi bezsilności.

07, zgłoś się

Po przybyciu na stadion raz dwa odbieram akredytację, pytając wypisującą mi ją panią, czy koszulkę dostanę również po meczu. "Po meczu stoisko jest zamykane, radziłabym teraz", słyszę w odpowiedzi. Przerzucam wszystkie, które widzę. Siódemki na plecach ani jednej, innych numerów także brak. Po chwili dowiaduję się, że najpierw należy kupić trykot bez nazwiska, po czym podejść do punktu obok z prośbą o nadruk. "17:10. Najs".



Łapię S-kę, płacę, zanoszę do punktu kustomizacji. "Zdarza ci się tu drukować jakiekolwiek inne nazwiska?", pytam pół żartem, pół serio młodego chłopaka, podczas gdy ten zapisuje numer, który ma umieścić na położonej przed nim koszulce. "Pewnie. Dużo osób chce koszulki ze swoim własnym". "Żart bez odbioru, that's ok", rozmawiam dalej sama ze sobą w myślach, kontrolując nieustannie upływający czas. W końcu zostawiam koszulkę do odbioru w przerwie i biegnę na trybunę.

Mecz inny niż wszystkie

Tam niespodzianka goni niespodziankę. Pierwsza: stadion jest przynajmniej w połowie pusty. Nie spodziewałam się tłumów, fair enough. Ale przy tak małej pojemności (11 tysięcy krzesełek) liczyłam na odrobinę więcej. Już w Katarze wyglądało to lepiej, aż do momentu, gdy dowiedziałam się, że tam z kolei „kibicom” płaci się podczas ważniejszych spotkań, by zasiedli na trybunie. W każdym razie, ostateczna frekwencja podana przez spikera na obiekcie NY Cosmos wynosiła 4286 kibiców.

Na trybunach piknik. Dorośli wsuwają take away'e, starsze dzieci biegają za piłką, a młodsze bawią się figurkami z podobiznami piłkarzy. Jest miło, ale zastanawia mnie jedno – "Czy tylko ja przyjechałam tutaj na mecz?”.

Ciekawym obrazkiem okazali się także najbardziej zagorzali kibice Cosmos, siedzący za jedną z bramek. Większość z nich była pochodzenia latynoskiego, a prawie wszystkie przyśpiewki rozbrzmiewały po... hiszpańsku. Bębny, biało-zielone serpentyny – festynowy nastrój w pełni.

"RAÚL!"

Pierwsza bramka dla gospodarzy padła dość szybko – w 38. minucie do bramki FC Edmonton trafił Sebastian Guenzatti. I jeszcze zanim do tego doszło, Raúl miał już swoje okazje. Kilkakrotnie wyrwało mi się spontaniczne "Strzelaj!!""Oops, proszę nie dać się zwieźć pozorom, ja wcale nie oglądam tego, co dzieje się na boisku", kontynuowałam chwilę później w myślach widząc reakcje otoczenia.



W końcu nadeszła 45. minuta. Podanie na około 5. metr i charakterystyczny strzał lewą nogą. 2-0 dla Cosmos. "Raúl!!!".

Lucky 7

Jego występ w opisywanym spotkaniu stał pod dużym znakiem zapytania. Tydzień wcześniej, w meczu przeciw Atlanta Silverbacks, Raúl musiał opuścić boisko w 53. minucie ze względu na uraz kostki. W kolejnym spotkaniu, trzy dni później, nie zagrał. Jako że mecz rozgrywany były na wyjeździe, w ogóle na nie niego poleciał. "Jest ok. From Poland to NYC, żeby nawet nie zobaczyć go na ławce. Tylko ty Anita, tylko ty".

Dwa dni przed meczem, po umówionych wywiadach z trenerem i Marcosem Senną, udało mi się przywitać z Raúlem opuszczającym ośrodek treningowy wraz z dwójką swoich dzieci, Hugo i małą Maríą. Wspomniałam wówczas, że przyleciałam na niedzielny mecz i nieśmiało dodałam, że mimo wszystko mam nadzieję zobaczyć go na boisku. "Myślę, że zagram. Najprawdopodobniej tak. Już jest wszystko w porządku", usłyszałam w odpowiedzi. Wewnętrzny uśmiech jak z Long Island do Manhattanu. Nie, lepiej: jak z Manhattanu do Polski! ;) I to uczucie jak przy wygranej na loterii, dokładnie takie samo jak wtedy, gdy rok wcześniej w Katarze Raúl wrócił po kontuzji zaledwie na dwa mecze, na które poleciałam wraz z mamą – i po których znów cierpiał na odnowioną, trwającą ponad miesiąc czasu kontuzję.



Jak powiedział, tak zrobił. Mógł nie zagrać w ogóle, a spędził na boisku pełnych 90 minut, strzelając swoją siódmą bramkę w sezonie w walce o siódmy tytuł ligowy w historii NY Cosmos.

Ta ostatnia niedziela

Cały występ Raúla był dokładnie taki sam, do jakich przyzwyczaił nas grając w Madrycie. Dwoił się i troił, w jednej minucie oddając strzał na bramkę, by w drugiej walczyć już z obrońcami w defensywie. Tak samo było zresztą wczoraj, podczas ostatniego spotkania w jego karierze. Są rzeczy, które na przestrzeni lat nie ulegają zmianie – i postawa Raúla na boisku jest jedną z nich.

Dzień po spotkaniu Cosmos z FC Edmonton, dzieląc się zdjęciami na Instagramie, pisałam: "Jeśli okaże się, że był to dla mnie ostatni mecz, Raúl pożegnał się ze mną golem". Smutek i radość w jednym, bo faktycznie – to był ostatni raz, gdy kibicowałam mu z trybun i niewielu rzeczy będzie brakowało mi tak bardzo, jak kolejnych wyjazdów, by zobaczyć na żywo to, jak radzi sobie w kolejnych klubach i w kolejnych ligach. Mam jednak to ogromne szczęście móc powiedzieć, że widziałam go wszędzie tam, gdzie przyszło mu grać: w Madrycie, Gelsenkirchen, Katarze i w Nowym Jorku. I radość z tego, że dane było mi tego doświadczyć, naprawdę ciężko opisać.



Osobiście będę mu wdzięczna za bardzo wiele, już do końca. Bo tak mocno, jak przyozdobił w pozytywne emocje moje życie on, nie zrobił tego chyba nikt inny. To dzięki Raúlowi zamieniłam listy przebojów na mecze piłkarskie, odkrywając pasję swojego życia. Dzięki niemu uwierzyłam też w to, że nieważne, jak wielkie i nierealne wydają się być nasze marzenia – jeśli tylko im pomożemy, okazując jednocześnie odrobinę cierpliwości, spełnią się wszystkie.

Aha, no i jeszcze jedno. Już zawsze, symbolicznie, nienawidziła będę lotniska w Oslo. To tam, czekając na przesiadkę do Warszawy w drodze powrotnej z Nowego Jorku, dowiedziałam się o tym, że wyjazd, który właśnie dobiegał końca, był moim ostatnim – ostatnim z tych wyjazdów. A ja, widząc Raúla kilka dni wcześniej nawet nie pomyślałam, by spytać, jakie ma plany na przyszłość. Zbyt oczywiste wydawało mi się to, że przecież zostanie tam, gdzie był – na boisku.

Gracias por todo y hasta siempre, Capitán.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!