Advertisement
Menu
/ RealMadryt.pl

Trzech do stracenia

Subiektywne spojrzenie na obecną sytuację <i>Blancos</i>

Poniższy tekst jest wyłącznie opinią autora. Nie jest oficjalnym stanowiskiem redakcji RealMadryt.pl.

W Realu Madryt ostatnimi czasy nic nie układało się tak jak powinno. Wyniki w La Liga pozostawiały wiele do życzenia, pozycja lidera została w krótkim czasie oddana Barcelonie, z którą zresztą Królewscy przegrali w bezpośrednim starciu (choć trzeba oddać zawodnikom, że akurat w tym meczu ich gra mogła się podobać). Dorzućmy do tego jeszcze kompromitację w rewanżu z Schalke, która o mały włos nie zakończyła się wyrzuceniem Realu z Ligi Mistrzów… i mamy obraz przedstawiający zespół w rozsypce. Teraz, po przerwie spowodowanej meczami reprezentacji, wszyscy czekają na odmianę tego stanu. Najbardziej trzech ludzi: Carlo Ancelotti, Gareth Bale i Iker Casillas. Dlaczego? O tym dalej.

Exegi monumentum
Carlo Ancelotti jest bohaterem. Tak, jest. Niezależnie od tego, jak zakończy się przygoda Włocha z Realem i jak długo ona potrwa, to na zawsze już tym bohaterem pozostanie. Za jego sprawą Los Blancos, po DWUNASTU latach oczekiwania, zdobyli upragnioną La Decimę. Można się zastanawiać, jaki był w tym udział José Mourinho, który przez trzy sezony trenował Królewskich. Można dywagować nad szczęściem, które sprzyjało włoskiemu szkoleniowcowi w ćwierćfinale z Borussią Dortmund i w finale, gdy Sergio Ramos zdobył bramkę, której żaden fan Królewskich nie zapomni. Można, ale po co? Nie da się odebrać Ancelottiemu tego, co już zrobił, a nikt rozsądny nie powinien umniejszać jego sukcesu. 55-letni Włoch już „wybudował sobie pomnik”. I zdecydowanie jest on „trwalszy niż ze spiżu”.

Paradoksalnie (i szaleńczo) zabrzmią teraz słowa, że to właśnie ten fakt – fakt, że w pamięci kibiców wciąż tkwią obrazy tego, co Carlo już zrobił: zwycięski finał Copa del Rey, wygrana Liga Mistrzów, rekordowa seria zwycięstw z rzędu – jest największym problemem Ancelottiego. To właśnie przez to, że pokazał sympatykom Merengues, na co stać jego zespół, że sprawił, iż madrytczycy wspięli się na wyżyny swoich umiejętności, teraz cierpi. Oczywiście, Real Madryt gra słabo od początku roku. Oczywiście, traci punkty w tabeli. I oczywiście, podobne opinie pojawiałyby się, nawet gdyby parę miesięcy wcześniej Królewscy nie wygrywali jak na zawołanie. Jestem jednak przekonany, że wtedy nie byłoby ich tak wiele i nie brzmiałyby tak groteskowo. Sam nie wiem, jak skomentować wołania o zwolnienie Carlo. Zastanawiam się, jak rozumieć głosy wpychające na powrót na ławkę trenerską José Mourinho, którego szanuję, ale który – oddając mu oczywiście zasługi i tytuły zdobyte w Madrycie – zostawił za sobą rozbitą szatnię. Tych, chcących zobaczyć na miejscu Włocha Zidane’a, nawet nie skomentuję. Szkoda czasu.

Nie od początku byłem zwolennikiem Ancelottiego w Madrycie. Początkowo było kilku innych trenerów, których chętnie bym widział na posadzie zwolnionej przez The Special One po sezonie 2012/13. Szybko jednak przekonałem się, że to właśnie włoski szkoleniowiec jest idealnym trenerem dla Królewskich. Spokojny, opanowany, w krótkim czasie uspokoił sytuację w szatni. Wkomponował do zespołu nowych graczy, którzy odwdzięczyli mu się świetnymi występami. Problem z nim jest jeden – rzadko wyciąga wnioski ze swoich niepowodzeń. Udowadniają to spotkania z Atlético, udowadniał brak rotacji (wiem, że nasza ławka nie wyglądała zbyt okazale, ale mimo to rotować mógł), udowadniają rzeczy, o których nieco później. To musi się zmienić, jeśli chcemy na przestrzeni całego sezonu walczyć z rywalami o wszystkie trofea. Podejrzewam bowiem, że nie tylko moim marzeniem jest pierwsze w historii klubu triplete, na które, niestety, będę musiał poczekać co najmniej sezon dłużej. Przechodząc jednak do sedna – NIE rozumiem ludzi zwalniających Włocha, NIE popieram żadnego z nich i NIE będę tego robić nawet, jeśli w tym sezonie nic nie wygramy – taki po prostu jest futbol. Gorąco za to wierzę, że Ancelotti jeszcze ostatniego słowa nie powiedział i przez wiele lat będzie sprawiał nam radość.

I hear voices in my head…
„Egoista”. „Nie pasuje do La Liga”. „Przepłacony”. „Nadaje się jedynie na ławkę”. To w telegraficznym skrócie najczęściej powtarzające się zarzuty (o ile tak można to nazwać) wystosowywane w stronę Garetha Bale’a przez kibiców Królewskich. Zależnie od aktualnej formy Walijczyka cichną lub stają się coraz głośniejsze. Nigdy jednak nie było ich zapewne tak wiele, jak w ostatnim czasie. I fakt, Bale jest cieniem samego siebie, temu nikt zaprzeczyć nie może.

Problem skrzydłowego polega na tym, że – podobnie jak Ancelotti – zmaga się z wygórowanymi oczekiwaniami względem swojej osoby. Dobry zeszły sezon, uwieńczony bramkami w obu finałach, w których Real Madryt miał okazję wystąpić, to już wystarczająco wiele, by rozbudzić nadzieje kibiców co do tego, że Królewscy pozyskali gracza, który przez lata będzie przesądzać o zwycięstwach Los Blancos. Sęk w tym, że każdy zawodnik na świecie, KAŻDY, ma wahania formy. Bale nie jest wyjątkiem i nigdy nim nie będzie. Nie wiadomo, ile taki dołek potrwa i co pomoże piłkarzowi z niego wyjść. A z każdym kolejnym nieudanym meczem presja rośnie, co nie pomaga, a wręcz przeciwnie – utrudnia powrót do dobrej dyspozycji. Przypadek Walijczyka jest jednak jeszcze bardziej złożony – w grę wchodzi bowiem kwota, jaką na niego wydano, by sprowadzić go z Anglii. Gdy jest w formie, o całej sprawie transferu się zapomina. Gdy nie jest, wszyscy przypominają o tym, że kosztował prawie tyle (lub więcej, zależnie od tego, kto akurat o tym mówi), co Cristiano Ronaldo.

Im gorzej idzie, im bardziej krytykują cię kibice, tym mocniej chcesz im udowodnić, że się mylą. Widać było to doskonale w sposobie, w jaki Walijczyk celebrował swojego gola przeciwko Levante. Po bramce zasłonił dłońmi uszy, jakby pokazując wszystkim, że nie słyszy wypowiadanych przez nich epitetów, które zmierzają codziennie w jego stronę. Carlo Ancelotti mówił na konferencjach prasowych, że „BBC w formie będzie grać zawsze”. Problem w tym, że Bale w formie nie był, a grał. Może warto było faktycznie dać mu odpocząć i posadzić go na rezerwie w jednym lub dwóch spotkaniach? Teraz za późno, by to stwierdzić. Trzeba liczyć na to, że to Włoch ma rację w swoich poczynaniach. W niedawnym meczu reprezentacji Walii Gareth zaprezentował się świetnie. Czas na spotkanie, które wiele nam powie o jego formie i stanie psychicznym, gdy przyjdzie mu zmierzyć się nie tylko z rywalem, ale ze świadomością, że kibice Królewskich wyłapią każde jego potknięcie i każdy błąd (ten pierwszy test – spotkanie z Granadą – zdał na piątkę z plusem, czekają go jednak kolejne*). Oby jednak nie musiał już więcej zasłaniać uszu. I oby fani nie musieli więcej na niego narzekać.

Po linie idziesz sam…
„I w całym cyrku cicho tak, i krok za krokiem musisz iść, nie masz odwrotu musisz spaść, wszyscy czekają żebyś spadł…” – słowa z utworu „Sam na linie” Republiki idealnie oddają to, z czym zmaga się aktualnie w Realu Iker Casillas. Uprzedzam – jestem fanem Hiszpana i nie mam zamiaru się z tym kryć, ale za punkt honoru postawiłem sobie zachowanie (pozorów) obiektywności przy pisaniu tego tekstu, jeśli chodzi o jego osobę. Ruszajmy więc w drogę!

Nie ma w Madrycie i pewnie dawno nie było piłkarza, którego sytuacja w klubie byłaby aż tak skomplikowana, jak ta Casillasa. Od idola i ulubieńca trybun, aż do człowieka, którego z zespołu najgłośniej i najbardziej stanowczo się wygania. Choć zachowali się jeszcze „wariaci” (tacy jak ja), którzy zatrzymali się na tym pierwszym etapie. Abstrahując od tego, co działo się za „panowania” José Mourinho w szatni i poza nią – afer z wynoszeniem informacji, konfliktów i całej tej otoczki, która sprawiła, że miałem serdecznie dość obcowania z Realem Madryt poza jego meczami, w czasie których z ust komentatorów płynęły informacje… właśnie o tym – San Iker po prostu w formie nie jest.

Przebłyski były. Pierwszy Klasyk, mecz z Almerią (obroniony karny), kilka innych, dobrych spotkań, w których nie wybronił nam meczu, ale spisywał się dobrze i swoją cegiełkę do zwycięstwa dołożył. I to może by wystarczyło, gdyby nie błędy w innych spotkaniach, które wszyscy pamiętają – porażka z Atlético czy rewanżowe spotkanie z Schalke. Tego bramkarz Realu Madryt robić nie może i wiedzą o tym wszyscy – począwszy od sprzątaczek na Santiago Bernabéu, poprzez fanów, a skończywszy zapewne na samym Casillasie. Nie widzi, albo nie chce widzieć, jedynie sztab szkoleniowy. I sam, jako fan Ikera, się temu dziwię. Na ławce siedzi bowiem Keylor Navas, który kapitalnymi występami w zeszłym sezonie i na mistrzostwach świata, po prostu zasłużył na więcej szans, niż dostał ich do tej pory. Teraz jednak już na to za późno – to nie jest dobry moment na zmiany na najbardziej newralgicznej pozycji na boisku. Navas bez rytmu meczowego może okazać się gorszym wyborem, niż Iker bez formy. Czy to się fanom Królewskich podoba, czy nie, muszą się pogodzić z faktem, że to ten drugi będzie bronić do końca tego sezonu (a co stanie się po nim, pokaże czas). I zarówno jego, jak i Carlo Ancelottiego, a także Garetha Bale’a, osądzimy po ostatnim gwizdku sędziego, w ostatnim meczu w sezonie 2014/15.

Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego
Gdyby stworzyć mapkę zależności pomiędzy tymi trzema postaciami, to prawdopodobnie linie krzyżowałyby się naprawdę wiele razy. Wyniki Realu i (być może) posada Ancelottiego zależą teraz w dużej mierze od, będących w słabej formie, Bale’a i Casillasa. Wcześniej ich miejsce w składzie zależało od wyborów personalnych Włocha. Wzajemnie wepchnęli się na pozycje, na których teraz się znajdują. Problem w tym, że wokół ich pozycji rozrasta się pole minowe, a każdy krok może skończyć się „śmiercią”.

Nam, zwykłym szarym fanom, pozostaje tylko patrzyć w telewizory (lub laptopy, telefony i cokolwiek innego, na czym mecz da się obejrzeć), wściekać się, bić brawo, przeklinać i wychwalać pod niebiosa danych piłkarzy. Odchodząc od tego wszystkiego i wybiegając myślami nieco w przyszłość, możemy tylko wierzyć, że Gareth Bale znów będzie decydujący w kluczowych momentach sezonu, Iker Casillas przypomni sobie, jak bronił kilka lat temu, a Carlo Ancelotti uniesie w górę obie ręce po końcowym gwizdku arbitra obwieszczającym, że Real zdobył 11. Ligę Mistrzów, a tym samym podwójną koronę. Tego życzę zarówno sobie, jak i wam.

* Tekst został napisany jeszcze przed meczem z Granadą. Myślę jednak, że jeden występ – nieważne, jak świetny by nie był – nie zmienia jego ogólnego wydźwięku.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!