Advertisement
Menu
/ Maciek Hypś

Przed meczem, którego nie trzeba zapowiadać

Niedziela, godzina 19.00

Aż przykro to mówić, ale ostatnimi czasy kibice Realu Madryt przypominają – nie z własnej winy, na szczęście – niestabilne emocjonalnie emo-dzieci. Za nasze rozchwianie emocjonalne winę ponosi oczywiście nasz ukochany klub, który jakoś nie może się zdecydować, czy na dobre pogrążyć się w kryzysie, czy raczej się zeń wygrzebać. A tymczasem wielkimi krokami zbliża się mecz, który zadecydować może o naszym samopoczuciu na bardzo, bardzo długi czas.

Madryt czy Barcelona? Barcelona czy Madryt? Dwie wielkie hiszpańskie (w tym jedna katalońska) drużyny, od ponad stu lat toczące bój o rząd dusz futbolowych fanów na całym świecie, zmierzą się ze sobą po raz kolejny – w La Liga już sto pięćdziesiąty dziewiąty.

Tak do siebie podobne, a tak różne. Każda jednak niemal jak religia, a wiemy dobrze, co się dzieje, gdy dochodzi do religijnych wojen. Najlepszy może być tylko jeden. Na szczęście czasy, gdy piłkarskie spory rozwiązywano siłą, minęły wraz z zakończeniem wojny futbolowej, chyba że znajdziemy się przypadkiem w Egipcie, a reprezentacja tego kraju będzie grała mecz z Algierią. W Primera División wystarczy jednak, że każda z „religii” wystawi do walki osiemnastu najdzielniejszych wojowników, z genialnym wodzem na czele, którzy spotkają się na ubitej ziemi… bądź na zielonej trawie, w zależności od stanu murawy.

„Natchniony czynami z dawnych czasów
Wiem, co trzeba czynić.”


Historii pojedynków pomiędzy obu drużynami nie trzeba chyba przypominać. Od zamierzchłych lat dwudziestych, poprzez okres wojny domowej i lata autorytarnych rządów generała Francisca Franco, aż po czasy najnowsze, kiedy mecze wreszcie mogły być wolne od najbardziej bezpośrednich podtekstów politycznych – no bo co to za podtekst, że demokratycznie wybrany premier w państwie prawa kibicuje jednemu czy drugiemu klubowi? Ale przecież wokół Los Blancos i Blaugrany narosło wiele namiętności: zbombardowany stadion, prezesi padający ofiarą terroru, zastraszani piłkarze, wymuszenie zmiany nazwy klubu z FC Barcelona na Barcelona CF, „kradzież” di Stéfano, transfery – bezpośrednie: Luísa Figo i pośrednie: Ronaldo (tego pierwszego) czy Samuela Eto’o. Wreszcie potrójna korona Barçy z zeszłego sezonu stała się cierniem w sercu Realu, który choć ma więcej tytułów mistrza kraju i Pucharów Europy, nigdy nie zdołał zdobyć el triplete – najbliżej tego fenomenalnego sukcesu byliśmy w roku 1958, kiedy to wygraliśmy zarówno Puchar Mistrzów, jak i ligę hiszpańską, ale w finale krajowego pucharu pokonali nas Baskowie z Athleticu (wówczas pod nazwą Atlético) Bilbao.

Owo osiągnięcie Dumy Katalonii stało się co najmniej pośrednią przyczyną madryckiej rewolucji, w wyniku której na czele klubu ponownie znalazł się Florentino Pérez. Niestety dzięki uprzejmości trzecioligowego Alcorcónu (wybaczcie, że przypominamy Wam to traumatyczne doświadczenie) trzeba górnolotne plany odłożyć na przyszły sezon. Lepiej wiedzie się nam w Champions League, gdzie jeden punkt zdobyty w ostatnim meczu z Olympique'em na pewno da nam awans, ale tyleż samo – jeden punkt, tylko jeden punkt – zdobyliśmy z Milanem, co nie wróży dobrze na przyszłość. W końcu jeśli chcemy wygrać Puchar Mistrzów, gdzieś po drodze będziemy musieli zetknąć się z Chelsea, Manchesterem czy nawet Barceloną.

Względnie najlepiej jest w lidze. Tu jesteśmy liderem z jednym punktem przewagi nad najbliższym rywalem, mamy też za sobą pojedynki z innymi niewygodnymi rywalami, za jakich uchodzą czy to Sevilla, czy Deportivo. Punkt przewagi ma jednak znaczenie co najwyżej psychologiczne, o ile w ogóle jakieś. Wystarczy przypomnieć sobie zeszłoroczny pościg, który zniwelował grudniową przewagę Barcelony. Ta zaś jest obecnie w podobnej sytuacji: choć w Copa del Rey już teraz dotarła wyżej niż Królewscy, to w Lidze Mistrzów nie może być jeszcze pewna awansu. Po wygranej z Interem zadanie to wydaje się znacznie łatwiejsze, ale podobnie jak my, podopieczni Guardioli wciąż mogą odpaść z Ligi Mistrzów, jeśli Rubin pokona Inter, sama Barcelona zaś wysoko przegra z Dynamem.

„Szeregowcy, sierżanci, generałowie – słuchajcie
To nasza szansa, na którą zbyt długośmy czekali”


Kiedy w Barcelonie wszyscy są zdrowi i w pełni sił, najsilniejszą obecnie podstawową jedenastkę można właściwie wymienić od ręki, stawiając znak zapytania jedynie na lewym skrzydle i przy defensywnym pomocniku.

Blok obronny będzie się zapewne składał, oprócz Víctora Valdésa w bramce, z Daniego Alvesa, Gerarda Piquégo, Carlesa Puyola i wreszcie Éric Abidala na lewej stronie obrony. Pozycja pierwszej czwórki właściwie nie podlega dyskusji: bramkarz, który zdobył dwa Trofeo Zamora, ofensywny prawy obrońca zaliczający wiele asyst (podobnie jak Valdés, tyle że we właściwą stronę) i czasami strzelający gole, a na środku waleczny i doświadczony kapitan oraz tworzący z nim parę środkowych obrońców najlepszej chyba obecnie reprezentacji na świecie Piquenbauer, skuteczny zarówno w obronie, jak i pod bramką przeciwnika. W poprzednim sezonie najsłabszym ogniwem drużyny sięgającej po trzy tytuły był właśnie Abidal, lecz przybycie Maxwella w miejsce Sylvinho wyraźnie zmotywowało Francuza do pracy i choć w ataku Alvesowi nie dorówna, to w obronie spisuje się już co najmniej poprawnie.

Pomoc Barcelony, czy nam się to podoba, czy nie, jest obecnie najlepsza na świecie. Nie ma drugiej takiej pary jak Xavi i Iniesta, którzy w zależności od okoliczności są uzupełniani przez Yayę Tourégo, Seydou Keitę lub Sergia Busquetsa. Każdy z tej trójki jest duży i silny, a dwaj pierwsi potrafią także strzelać gole – Keita głową, Touré kilka razy popisał się zaś rajdami, które kończył skutecznymi strzałami. O ataku także nie ma co się rozpisywać. Leo Messi, Zlatan Ibrahimović, Thierry Henry – te nazwiska mówią same za siebie. Okryty niesławą za słynne już zagranie ręką Francuz może jednak nie pojawić się w wyjściowym składzie, gdyż wcale niewykluczone, że zastąpi go znajdujący się ostatnio w świetnej dyspozycji Pedro, co jest najlepszym dowodem na to, że za zasługi dostać można co najwyżej biogram w Wikipedii, a nie miejsce w składzie. Skład Barçy pozostał prawie niezmieniony – główną różnicą jest obecność na środku ataku Zlatana zamiast Samuela Eto’o, który to fakt póki co oznacza tylko tyle, że nasi rywale zdobywają gole w inny sposób, ale ich liczba (goli, a nie rywali, choć tych też) nie uległa zmianie.



Na czele tej drużyny stoi Pep Guardiola, żywy oksymoron, bo przecież zarówno młody (38 lat) i niedoświadczony (półtora roku pracy na szczeblu pierwszoligowym), jak i mający już na koncie wszystkie najważniejsze klubowe trofea. Bez względu na niedzielny wynik jego pozycja jest i pewnie jeszcze długo będzie niezagrożona, wszystkie siły może więc poświęcić na szkolenie, nie martwiąc się o to, co przyniesie kolejny dzień.

W Madrycie jest nieco inaczej. Co się tyczy szkoleniowca, druzgocąca klęska na Camp Nou może skutkować wyrzuceniem go z pracy już teraz, choć jeśli Barcelona wygra minimalnie i po trudnym meczu, Manuel Pellegrini raczej nie musi się niczego obawiać. Co się zaś tyczy składu, oczywiście kilku piłkarzy ma stałe miejsce w składzie, jednak z różnych przyczyn trener dokonuje licznych zmian z meczu na mecz. Teoretycznie najsilniejsza jedenastka powinna wyglądać następująco: Iker Casillas – Sergio Ramos, Raúl Albiol, Pepe, Álvaro Arbeloa – Xabi Alonso, Lassana Diarra, Kaká, Cristiano Ronaldo, Higuain – Benzema lub Raúl. Nie potrafimy jednoznacznie określić, który z wymienionych na końcu napastników powinien grać, obaj prezentują się w tym sezonie podobnie i trzeba powiedzieć, że niestety niezbyt dobrze. Jest to szczególnie smutne w przypadku Raúla, którego wybitność jako sportowca nie podlega dyskusji, lecz jak już powiedzieliśmy: za zasługi to nie na murawę, ale do galerii sław. Stąd też coraz częstsze doniesienia medialne o tym, że nasz kapitan rozpocznie ten wielki mecz na ławce.

Trudno przewidzieć, w jakim ustawieniu zagrają Los Blancos. Pomimo że drużyna wciąż (wciąż!) jest na etapie zgrywania się poszczególnych zawodników, Manuel Pellegrini często decyduje się na roszady w składzie. Marcelo może grać i na obronie, i w pomocy, podobnie jak Royston Drenthe, środek pomocy tworzą w różnych konfiguracjach Alonso i Lass, któremu zdarza się występować także na prawej obronie, oraz Guti i Fernando Gago – ci dwaj jednak z pewnością nie zagrają. W ataku sytuacja wygląda podobnie – czasami klasyczny napastnik jest jeden, innym razem dwóch, a nazwiska zmieniają się jak w kalejdoskopie.

O sposobie gry Realu Madryt trudno powiedzieć cokolwiek poza kilkoma uwagami w stylu, że jak zwykle obrona nie stanowi monolitu i najczęściej przeciwnik nie ma problemu z przedarciem się przez nią, a od straty większej ilości bramek najczęściej ratuje nas jak zawsze fenomenalny Iker Casillas. Na środku boiska dominować ma Lass i często tak jest, jednak majowa potyczka z Barceloną pokazała, że jeśli rywal jest odpowiednio silny, to i Lassana nie zawsze da radę. O ile w defensywie Xabi Alonso daje sobie radę, to w konstruowaniu akcji ofensywnych i strzałach z dystansu „opuścił się” w stosunku do tego, co prezentował w Liverpoolu czy reprezentacji. Cała gra ofensywna opiera się na pojedynczych przebłyskach poszczególnych graczy. Raz będzie to Cristiano Ronaldo, innym razem Kaká czy Higuaín, wszystko zaś przy ciągłych rajdach Ramosa na prawej flance. Nie oszukujmy się: gra Realu Madryt jest daleka od galaktycznego poziomu, którego wszyscy łakniemy jak kania dżdżu. Wyniki są w sumie niezłe – najlepszym dowodem tego jest nasza pozycja w tabeli – ale Fabio Capello miałby coś do powiedzenia na temat wpływu wyników na utrzymanie się na stanowisku trenera.

„Miałem wizję, teraz dla mnie jasną.
Wiem, co trzeba czynić.”


Nie oszukujmy się też przy wskazywaniu faworyta. Tym jest FC Barcelona.

Po pierwsze: gra u siebie, a co by o niej nie mówić, na Camp Nou potrafi sprawić łomot każdemu, nawet jeśli gra w nie najmocniejszym składzie (2:0 z Internazionale bez Ibrahimovicia i Messiego) lub nie jest w najwyższej formie (6:1 z Saragossą, w tym trzy gole zdobyte przez Keitę):



Bodaj jedynym sposobem na jej zatrzymanie jest wzięcie przykładu z Chelsea czy Rubina i przysłowiowe już „postawienie w bramce autobusu”. Tego jednak nie zobaczymy, bo Madryt po prostu nie ma ani odpowiednich zawodników, ani nie potrafi tak grać. Zresztą może to i dobrze?

Po drugie: tak ważne, chyba nawet zbyt ważne, w dzisiejszym futbolu stałe fragmenty gry również świadczą na korzyść Barcy, która od czasu, gdy trenerem został Guardiola, zdobywa po nich sporo goli. Real Madryt natomiast po stałym fragmencie gry potrafi jedynie od czasu do czasu trafić w słupek. No chyba że ma akurat szczęście i bramkarz Zurychu puszcza piłkę lecącą w środek bramki, wprost na jego rękawice.

Także zwykły potencjał piłkarski świadczy na korzyść gospodarzy. Mocno ryzykowne byłoby założenie, iż Lionel Messi jest lepszym piłkarzem niż Cristiano Ronaldo, ale na chwilę obecną forma Portugalczyka to niewiadoma – kontuzja raczej mu zaszkodziła aniżeli pomogła. A przecież jedynym, który może wizją, techniką i kreatywnością równać się z tercetem Xavi-Iniesta-Ibrahimović jest Kaká, który jednak od przejścia do Madrytu obniżył loty. Los Blancos mogą więc upatrywać szansy tylko w dwóch rzeczach: w tym, że Barcelona gra bardzo wysoko ustawioną obroną, przez co jest podatna na kontrataki i prostopadłe podania, w których celuje Real Madryt, a także w tym, że bramkarz gospodarzy znów popełni jakiś błąd – ostatnio przydarzył mu się taki w meczu z Interem, ale na szczęście dla Barcelony nie wykorzystał go Stanković. Możemy też liczyć na przebłyski cracków naszego nowego prezesa, ale przecież w żadnym z trzech ostatnich meczów, jakie Barcelona grała z Manchesterem United, Cristiano Ronaldo nie odegrał istotnej roli.

Barcelona będzie zaś grała swoje – jak zwykle. Ma jeden styl gry i nie uzależnia go od przeciwnika. Na pewno stworzy sobie wiele sytuacji, a los Królewskich zależeć będzie jak zwykle od postawy Casillasa.

„Jeśli cię nie schwytają – nie popełniłeś przestępstwa.
To ja jestem prawem.”


W Hiszpanii istnieje bodaj największy na świecie rozdźwięk pomiędzy poziomem ligi a poziomem arbitrów, a widać to szczególnie dobrze, gdy w danym meczu gra choć jedna z czołowych drużyn tego kraju. Można odnieść wrażenie, że część sędziów daje się przytłoczyć wielkości klubu i podświadomie sędziuje na jego korzyść, inni zaś, aby broń Boże nie wystawić się na takie oskarżenia, z premedytacją sędziują przeciwko danej drużynie, woląc to od oskarżeń o sprzyjanie czy to Madrytowi, czy Barcelonie. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że pan Alberto Undiano Mallenco jakoś da sobie radę z tą presją.

Urodzony 36 lat temu w Pameplunie Undiano Mallenco jest jednym z lepszych hiszpańskich arbitrów, na tyle, na ile w tym kraju można w ogóle mówić o dobrych sędziach piłkarskich. Oprócz meczów La Liga i Champions League ma za sobą między innymi gwizdanie w finałowym meczu mistrzostw świata do lat dwudziestu w roku 2007 i w meczach eliminacyjnych do „dorosłych” mistrzostw świata.

„Oto wasz rozkaz: spalcie ich”

Czy Barcelona obroni potrójną koronę? Wiadomo, że tytuły łatwiej się zdobywa niż ich się broni. Nie wspominając o tym, że sezon taki jak poprzedni zdarzył się raz na ponad sto lat historii klubu, a Ligi Mistrzów w jej obecnej formie jeszcze nikt nigdy jeszcze nie obronił. Z pewnością jednak wygrana z Realem Madryt przybliżyłaby naszych przeciwników do utrzymania się na tronie przynajmniej w La Liga – tak samo jak nas zwycięstwo na Camp Nou przybliżyłoby do zepchnięcia ich z tronu.

Gdyby to był zwykły mecz, wszystko byłoby jasne, oprócz może tego, czy Duma Katalonii wygra jedną, czy pięcioma bramkami. Lecz o El Clásico można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że jest „zwykłym meczem”. Nieomalże magiczna atmosfera wokół tych pojedynków sprawia, że niczego nie można być pewnym oprócz jednego: wielkich emocji. W obu drużynach razem wziętych na murawę wybiegną przecież jeśli nie najlepsi, to jedni z najlepszych piłkarzy świata na prawie każdej pozycji. I z pewnością nawet ci, którzy dopiero co przybyli do swoich klubów i nigdy wcześniej nie grali w Hiszpanii – Zlatan, Cristiano, Kaká – doskonale rozumieją, jak astronomiczne jest znaczenie tego spotkania.

Nie chodzi tu bynajmniej o nieprzytomne rojenia na temat DNA Barçy czy DNA Realu Madryt. Trzeba po prostu być futbolowym analfabetą, aby nie zdawać sobie sprawy z tego, czym dla futbolu – nie tylko hiszpańskiego – jest fenomen Derbi de Europa, El Clásico. Na Starym Kontynencie nie ma drugiego meczu o takiej wadze, a nawet w Nowym Świecie bodaj jedyny mecz, który może się z nim równać, ma zupełnie inną – choć podobnie ognistą – naturę. Czy jest jakikolwiek inny pojedynczy mecz, zwycięstwo w którym byłoby słodsze od wygranej nad Barceloną? Dalibóg, może tylko finał Pucharu Mistrzów. A pewnie niejeden madridista oddałby mistrzostwo Hiszpanii w zamian za pokonanie naszych arcyrywali w obu bezpośrednich pojedynkach.

Nie pozostaje nic innego jak tylko zakończyć legendarny cytatem z Michaela Buffera: Let's get ready to rumble!

I jeszcze tytułem wyjaśnienia, śródtytuły zaadaptowaliśmy z utworu potępiającego zbrodnie na Bałkanach w latach dziewięćdziesiątych:

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!