Advertisement
Menu
/ uefa.com, thisisanfield.com

Nadzieja umiera ostatnia. Przed rewanżem z LFC

Wtorek, 20.45

Skończyła się passa, skończyły się żarty. Remis w ostatnich derbach Madrytu przystopował nas w pogoni za Barceloną, ale nasza sytuacja w lidze wciąż jest daleka od beznadziejnej. A na pewno jest dużo lepsza od sytuacji w Lidze Mistrzów. Jeśli nasi piłkarze nie chcą po raz któryś z rzędu – już nawet nie chcę sobie przypominać, który by to był – oglądać ćwierćfinałów Champions League w telewizji, muszą wygrać na Anfield Road. Jest to zadanie na granicy niemożliwości, ale przecież wykonalne.

Oprócz przewagi taktycznej, którą chyba z góry można zapisać na konto The Reds, na naszą niekorzyść zadziała przede wszystkim fantastyczny wpływ liverpoolskich kibiców. Przed poprzednim spotkaniem wspominaliśmy sobie finał Ligi Mistrzów, w którym niesiony dopingiem LFC odrobił trzybramkową stratę do Milanu. A teraz to my musimy odrabiać straty, mając do tego przeciwko sobie cały stadion, słynne Anfield mogące pomieścić ponad 45 tysięcy kibiców, z czego 12 tysięcy na słynnej trybunie znanej pod nazwą Kop, nazwanej tak na pamiątkę bitwy o wzgórze Spion Kop w czasach II wojny burskiej. Zresztą mało kto pamięta, że nazwa ta nie jest wcale wyłączną własnością Liverpool FC – trybuny z Kop w nazwie mają między innymi takie kluby jak Notts County na Meadow Lane, Birmingham City na St Andrew's czy Sheffield United na Bramall Lane. Jednak tylko trybuna w Liverpoolu zyskała sobie zasłużoną legendę.

Obecnie planowana jest budowa nowego stadionu LFC – Stanley Park – i chociaż obecnie stoi pod znakiem zapytania ze względu na światowy kryzys finansowy, pewne jest, że jeśli ostatecznie dojdzie do skutku, nowa, większa the Kop otrzyma dach uformowany w taki sposób, by wzmóc głośność dopingu. Lecz niezależnie od wszelkich legend, jakie mogą otaczać Anfield, statystyki pozwalają nam mieć nadzieję.

Historia po naszej stronie?

Faktem jest bowiem, że Liverpool FC wygrał zaledwie dwa z dwunastu ostatnich meczów z hiszpańskim drużynami na swoim stadionie. A kiedy ostatnio w fazie grupowej Champions League grali z Atlético, uniknęli porażki dopiero dzięki bramce Stevena Gerrarda z rzutu karnego w dosłownie ostatnich sekundach spotkania. Mało tego, w ostatnich dziewięciu sezonach Liverpool przegrał mecz rewanżowy na swoim stadionie po tym, jak wygrał na wyjeździe. Wtedy co prawda zaliczka z pierwszego meczu wystarczała, by The Reds awansowali, teraz jednak każde zwycięstwo da nam przynajmniej dogrywkę. Pozostaje tylko pytanie, na ile statystyka znajdzie odzwierciedlenie w jutrzejszym meczu. A poza tym remis, choć sam w sobie byłby wynikiem cennym, zupełnie nam nie wystarcza.

Zresztą uczciwie trzeba przyznać, że nie wszystkie dane przemawiają na naszą korzyść. Dla przykładu: już po raz piąty w historii będziemy walczyć o odrobienie jednobramkowej straty z pierwszego meczu u siebie. Udało nam się to zaledwie raz, prawie czterdzieści lat temu, w rozgrywkach Pucharu Zdobywców Pucharów, w dwumeczu z FC Wacker Innsbruck. Tymczasem całkiem niedawno wygrane 1:0 na Estadio Santiago Bernabéu wystarczyły do awansu Arsenalowi i Bayernowi.

Podteksty, podteksty...

Różnych mniej lub bardziej wyraźnych związków między Realem Madryt a Liverpoolem jest na pęczki, a hiszpańscy i angielscy dziennikarze chyba urządzili sobie konkurs ich wyszukiwania. Przypominają więc ad infinitum o tym, że Jerzy Dudek stał w bramce Liverpoolu, że Rafa Benítez zaczynał karierę w Realu Madryt, że Álvaro Arbeloa... I w sumie w całym tym zamieszaniu zupełnie zapomniano o tym, że w ostatnich latach więcej piłkarzy zaliczyło występy i w Realu Madryt, i w Liverpoolu.

W pierwszym rzędzie należy wymienić Steve'a McManamana, który na Anfield grał aż dziesięć sezonów, w czasie których strzelił w lidze prawie pięćdziesiąt goli, ale to w Realu Madryt, gdzie trafił w roku 1999, odniósł największe sukcesy – triumfował w La Liga w 2001 roku, a przede wszystkim dwukrotnie wygrał Ligę Mistrzów, uświetniając finał Anno Domini 2000 piękną bramką.



W tym samym meczu wystąpił także niepokorny Francuz Nicolas Anelka, który do Madrytu trafił z Arsenalu, a z Madrytu wkrótce odszedł do PSG, skąd wcześniej trafił do Arsenalu, a tym razem został na krótko wypożyczony do Liverpoolu, po czym pozostał w Anglii jako gracz Manchesteru City... Tak, wiem, że trudno się w tym połapać i sam Nicolas chyba też miał z tym problemy. Niemniej jednak, pozostaje faktem, że w dużej mierze to dzięki niemu mogliśmy w ogóle zmierzyć się z Valencią na Stade de France. A trzeci uczestnik owego finału, który zaliczył również występy w czerwonej koszulce LFC, to oczywiście Fernando Morientes, którego polscy madridistas wciąż darzą sympatią i wspominają doskonały duet, jaki tworzył z Raúlem.

Ale przede wszystkim w tej grupie znajduje się mały ciałem, a wielki duchem Michael Owen, jeden z najlepszych napastników w historii LFC (118 goli piechotą nie chodzi), któremu po wspaniałych występach na Mistrzostwach Świata 1998 prognozowano, że zostanie najdroższym piłkarzem w historii, co wówczas oznaczało kwotę transferu na poziomie około czterdziestu milionów dolarów. Hiszpański epizod kariery nie wyszedł mu jednak na zdrowie. Chociaż miał przebłyski i to niemałe.



Co z nami będzie?

Pierwszy mecz dowiódł przede wszystkim taktycznej wyższości Liverpoolu nad Realem Madryt i Rafaela Beníteza nad Juande Ramosem. Jak więc już wspomniałem, należy założyć, że The Reds i tym razem będą doskonale przygotowani do zneutralizowania poczynań ofensywnych naszej drużyny.

Pocieszać nas może to, że po – średnio udanych, trzeba przyznać – eksperymentach z rotacją w derbach Madrytu nasz entrenador znów postawi na optymalny skład; oczywiście w ramach słowa „optymalny” mieści się konieczny brak Klaasa-Jana Huntelaara, jednak biorąc pod uwagę to, jak wiele już dla nas znaczy Lassana Diarra, trudno powiedzieć, że rezygnacja z Holendra była złą decyzją.

W bramce stanie więc oczywiście kandydat na hegemona, czyli Iker Casillas, bo chociaż historia futbolu zna przypadki zaskakującego – i ostatecznie słusznego – postawienia na rezerwowego golkipera (Jerzy Dudek sam kiedyś to przeżył, gdy Adam Matysek rozegrał przeciwko Norwegi mecz życia, który ostatecznie przypłacił kontuzją), ale rola Ikera w Los Blancos jest tak wyjątkowa, że zrezygnowanie zeń byłoby samobójstwem, być może zupełnie dosłownym. Przed nim zagra para stoperów w osobach Fabia Cannavara i Pepego, którego brak był aż nadto wyraźny w ostatnim meczu ligowym, a boki obrony powierzone zostaną Ramosowi i Heinzemu.

Na środku pomocy zobaczymy oczywiście Lassanę Diarrę, a jego partnerem będzie Fernando Gago, którego w razie niekorzystnego dla nas przebiegu meczu zastąpi zapewne Wesley Sneijder. Na skrzydłach zagrają Arjen Robben i Marcelo, który jak tak dalej pójdzie, zostanie na stałe lewym pomocnikiem. W ataku oczywiście Raúl i Gonzalo Higuaín.

Szkoleniowiec naszych rywali ma tymczasem drobne problemy kadrowe. Co bardziej mściwych kibiców ucieszy zapewne nieobecność kontuzjowanego Yossiego Benayouna, a poza reprezentantem Izraela nie zagrać mogą także Arbeloa i Daniel Agger, a przede wszystkim Fernando Torres – w ich sprawie decyzja nie została jednak póki co podjęta. Dochodzi do tego zawieszenie Alberta Riery, lecz nawet z tymi brakami skład Liverpoolu będzie bardzo silny.

W bramce oczywiście José Manuel Reina, w obronie – o ile nie zagra Arbeloa – Jamie Carragher, Sami Hyypiä, Martin Škrtel i Fábio Aurélio. Na środku pomocy Javier Mascherano i Xabi Alonso, przed nimi Steven Gerrard, na bokach Andrea Dossena i Ryan Babel, a w ataku Dirk Kuyt. Trudno jednak przewidzieć, czy tak w istocie wyglądać będzie ofensywna formacja LFC, gdyż absencja wspomnianych wyżej graczy wymusić może jakieś bardziej niekonwencjonalne rozwiązanie.

I to tyle. Tym razem naprawdę nie będzie żadnych głupich podsumowań. Tylko jedna prośba. Walczcie, panowie. Wierzymy w was.

A oto coś ku pokrzepieniu serc. Klip o naszej drodze na Anfield zmontował Toumek (dzięki ci!), muzykę natomiast wybrałem sam. Dlaczego właśnie taką? Wsłuchajcie się w słowa (albo po prostu znajdźcie je w sieci – „Union” znanego skądinąd zespołu Sabaton), a wszystko powinno stać się jasne. No i pamiętajcie, gdzie odbędzie się finał Ligi Mistrzów. Finał, w którym wciąż mamy szansę zagrać.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!