Advertisement
Menu

Trauma

Wspominkowy felieton przed finałem Ligi Mistrzów

Futbol z biegiem lat w coraz większym stopniu traktuję jako stale piszącą się narrację. Taką, w której mam gdzieś, czy któraś z drużyn wyjdzie 4-4-2, 4-3-3 czy nawet 8-5-1. Czy rywal zagra wysokim pressingiem albo czy ktoś kogoś będzie starał się łapać w pułapki ofsajdowe. Piłka nożna ma we mnie budzić przede wszystkim emocje i dopisywać kolejne rozdziały do niekończącej się, coraz głębszej, coraz bardziej złożonej opowieści. Choć większość jej stron wspominam z rozrzewnieniem, część z nich powraca do mnie w sennych koszmarach.

Jakiś czas temu wspomniałem w którymś z tekstów, że Juventus to dla mnie zaraz obok Barcelony zespół, który od zawsze budzi we mnie największe obawy. Budzi pierwotny lęk przed niepowodzeniem, upokorzeniem i późniejszym mierzeniem się z okrutną rzeczywistością. To właśnie Stara Dama sprawiła, że pierwszy raz w życiu futbol był u mnie sprawcą bólu i głębokiego zawodu. Poznawania kibicowskiego bólu doznałem jednak nie poprzez stopniowe dawkowanie, lecz poprzez brutalnego kopa w tył głowy. Juventus, mnie biednego dzieciaka, kopnął w tył głowy. Skutki tego czuję zaś po dziś dzień. Od tamtej pory bowiem – przy każdej konfrontacji w fazie pucharowej jedynie mi jeszcze poprawiał.

Od tamtej pory, czyli od sezonu 2002/03, w którym przez przypadek obejrzałem swój pierwszy mecz Realu Madryt (3:1 z Milanem w drugiej fazie grupowej) i w którym Juventus pozbawił nas finału Ligi Mistrzów. To były czasy, w których człowiek podniecał się gadżetami z Bravo Sport (pół szkoły chodzące w smyczach, na których nic nie wisiało czy tatuaże z podobiznami piłkarzy przyklejane wodą na klatę), wieszał nad łóżkiem plakaty czy starał się naśladować zawodników od święta podejrzanych w telewizji. W końcu – czasy, gdy Real miał paczkę, która na wyobraźnię dzieciaka po prostu musiała niesamowicie działać:

– Zidane (ten z fryzurą na mnicha co ponoć strzelił rok wcześniej pięknęgo gola w finale, ale nie widziałem powtórek, bo nie miałem internetu)

– Ronaldo (ten z tą grzywką na mundialu co umiał strzelić z czuba i który do teraz jest moim ulubionym piłkarzem)

– Figo (ten taki owłosiony z błyszczącą fryzurą, wtedy nie wiedziałem, że to brylantyna)

– Roberto Carlos (ten mały łysy co tak mocno kopie)

– Raúl (ten co go nie lubiłem, bo bardziej lubiłem tego z tą grzywką co umiał strzelić z czuba).

Real w pierwszym starciu półfinałowym w Madrycie wygrywa z Juve 2:1 po bramce Ronaldo i kapitalnym uderzeniu Roberto Carlosa. Dla gości strzela David Trézéguet. Wtedy 2:1 u siebie przed rewanżem wydawało mi się jeszcze bardzo solidną zaliczką. Na Delle Alpi wydarzyła się jednak katastrofa. Trézéguet, Del Piero łamiący biodra Fernando Hierro, Nedved bezlitośnie wbijający gwoździa i ten nieszczęsny Figo pudłujący z jedenastu metrów przy 0:2... Pojedynczy sztych Zizou dodał mi jedynie niepotrzebnej nadziei na to, że jeszcze uda się ten kataklizm jakoś zatrzymać.


Przysięgam, pamiętam doskonale, jak Zidane na chwilę po zmniejszeniu strat zerka gdzieś ku górze, zapewne na zegar, a pod okiem kręci mu się – do dziś nie wiem i już pewnie się nie dowiem – łza lub kropelka potu. Mecz dobiega końca, Juventus zwycięża 3:1, a do mnie po raz pierwszy dochodzi, że ci piłkarze to nie tylko nieskazitelni idole z Bravo Sport, ale i zwykli ludzie. To był moment, gdy zaczęło do mnie dochodzić, że pasja do futbolu to niezwykle niebezpieczna emocjonalnie zabawa.

Porażka, późny wieczór, rano do szkoły. Najgorszy możliwy splot okoliczności uzupełniony o problemy z zaśnięciem. Nim w końcu udało mi się zapaść w sen, zastanawiałem się jeszcze, na kogo by tu się przerzucić od następnego sezonu. No ale jakoś do dziś nie potrafiłem. Tak samo jednak nie potrafiłem już nigdy poczuć sympatii do Luisa Figo, a przy każdym kolejnym jego karnym wykonywanym na sto temp, niezależnie od rangi spotkania, w oczach miałem panikę.

* * *

Niecałe dwa lata później los na nowo krzyżuje ścieżki Realu i Juventusu – oba zespoły trafiły na siebie w 1/8 finału. W pierwszym meczu na Santiago Bernabéu znów udaje się wygrać. Tym razem wszystko ułożyło się o tyle korzystniej, że nie straciliśmy u siebie bramki. Zwycięstwo 1:0 zapewnił Królewskim strzałem głową po dośrodkowaniu Davida Beckhama Iván Helguera. Wyszydzany przez wielu zawodnik wydatnie pomagający w dokonaniu zemsty? Scenariusz idealny.

Niestety, jak się okazało – urywający się w połowie.

Już pal licho tego Trézéguet i cudownego gola pół nożycami na kwadrans przed końcem. Z rewanżu niczym żywy powraca do mnie bowiem tylko jeden obrazek. Raúl Bravo kiksuje, Zalayeta oddaje chyba strzał życia, pach, po zawodach, można się rozejść. Zamiast rewanżu – kolejny zwalający z nóg gong. O tyle bardziej bolesny, że to przecież od niego zaczęła się trwająca kilka ładnych lat haniebna klątwa 1/8.


Porażka, późny wieczór, rano do szkoły, snu jeszcze mniej, bo przecież była dogrywka. Najgorszy możliwy splot okoliczności uzupełniony o problemy z zaśnięciem. Tym razem nie zastanawiałem się na kogo się przerzucić, ale Raúlowi Bravo wybicia pod nogi Zalayecie długo nie mogłem darować. W końcu jednak wybaczyłem mu tylko dlatego, że był to najzwyczajniej w świecie słaby piłkarz.

* * *

Sezon 2014/15. Mija jedenaście lat od chwil opisywanych na wstępie. Zamiast czytać Bravo Sport i sprawdzać wyniki w telegazecie – choć czasami w stylu Jarosława Kuźniara chodziłem też do sklepu, zerkałem w rubrykę z wynikami w Piłce Nożnej i odkładałem gazetę na miejsce – wszystkie domowe mecze Realu Madryt oglądam z perspektywy stadionu.

Znów Juventus. Znów w półfinale. Historia zatacza koło, choć jeszcze chwilę wcześniej nawet nie przeszłoby mi przez myśl, że dojdzie do tego w takich okolicznościach. Wreszcie – znów ten sam zawód. A przecież nic na to nie wskazywało. Piękna oprawa, podniosła atmosfera, spełnienie marzenia o zobaczeniu na własne oczy spotkania tej rangi. Stara Dama od początku grająca na czas, w końcu Cristiano trafiający z karnego na 1:0, które dawało awans Los Blancos

No i ciul.

Morata.

100 wrzutek.

Aut Casillasa.

Ostatni Gwizdek.

Znów jesteśmy mali.

Znów myślę sobie, że gdybym nie był grzesznikiem, pewnie byśmy wygrali

Wychodząc ze stadionu, w tłumie skandującym „ĄFlorentino dimisión!” rzucił mi się jeszcze w oczy kibic, który na sobie miał koszulkę z numerem 10 i nazwiskiem Figo. Wieczór dokumentnie spaprany, Klasyku w finale nie będzie (choć w sumie może to i dobrze?), problemy z zaśnięciem, na rano zajęcia. I jeden pozytyw – po tym meczu udało mi się napisać jeden z naprawdę niewielu tekstów, z których byłem zadowolony. Umówmy się jednak – marne to pocieszenie.

* * *

W sobotę na murawę wyjdą inni piłkarze, mecz zobaczę inny ja niż jeszcze nawet te dwa lata temu, ale to wciąż ta sama historia. Gdy myślę sobie, że mógłbym z tą całą traumą umrzeć, zalewa mnie zimny pot. Nawet jeśli na przestrzeni lat nienawiść do Juventusu przeradzała się w szacunek, z egoistycznych przesłanek – jakkolwiek buracko to zabrzmi – proszę piłkarzy tylko o jedno:

Skopcie im w Cardiff dupę i dajcie mi odejść z tego świata z wyrównanymi rachunkami. Przepraszam, ale naprawdę długo czekałem na okazję aż w końcu będę mógł to wszystko z siebie wyrzucić.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!