Advertisement
Menu

Bananowy poniedziałek: Konstans

Zapraszamy do lektury

Możecie mnie odnaleźć, schwytać i bić do nieprzytomności. Możecie polować na mnie z maczetami (zachęcam szczególnie mieszkańców Krakowa). Możecie mnie porwać, przetrzymywać w piwnicy i torturować, aż grzecznie nie odszczekam wszystkich wypowiedzianych herezji. Możecie nawet uderzyć w mój słaby punkt i wmawiać mi, że jestem rudy albo naśmiewać się z tego, że się garbię (pierwsze jest nieprawdą, drugie – jak najbardziej). Jeśli tylko uda wam się mnie złapać, daję wam przyzwolenie na stosowanie wszelkich chwytów poniżej pasa.

Już tłumaczę, o co chodzi.

No więc tak...

Real Madryt Zinédine'a Zidane'a do tej pory nie różni się według mnie niczym od tego Rafy Beníteza. Podkreślałem już niejednokrotnie, że nie jestem jakimś zaciekłym obrońcą Hiszpana i absolutnie nie mam zamiaru upierać się, że na dłuższą metę byłby on lekarstwem na całe zło. Nie postawiłbym złamanego grosza na to, że za jego rządów byłoby tak, jak mówią ludzie z jego otoczenia, którzy twierdzą, że na przełomie kwietnia i maja bylibyśmy machiną nie do zajechania. To nie tak. Byłem przeciwny jego zatrudnieniu od samego początku i – jak wielu z was – już od jego pierwszego dnia pracy w stolicy Hiszpanii kobieca intuicja podpowiadała mi, że w raczej bliższej niż dalszej przyszłości w końcu nadejdzie jakaś katastrofa. Problem polega jednak na tym, że nie widzimy lub też nie chcemy widzieć, że Rafy już nie ma, a mimo wszystko wciąż dostajemy dokładnie ten sam produkt, tylko dużo ładniej opakowany. Na Beníteza można było wylewać wiadra pomyj i krytykować go na każdym kroku. Bardzo często zresztą wszystkie te zarzuty miały solidne podstawy. Najeżdżać na Rafę było jednak znacznie łatwiej, bo przecież nie cieszył się on w Madrycie sympatią już na starcie.

Co innego za Zidane'a. Tutaj gawiedź częściej przypomina sobie o zachowywaniu dobrych manier, kurtuazji i znacznie bardziej stara się ważyć słowa. Mówimy w końcu o NIM. O legendzie. O legendzie, której – żeby było jasne – piłkarskie dokonania bardzo szanuję. Nie będę też oszukiwał, że mimo początkowej niechęci odnośnie jego zakontraktowania w roli pierwszego szkoleniowca, nie dałem się na jakiś czas zmanipulować tej całej magicznej otoczce, która towarzyszyła mu od pierwszego dnia pracy, bo tak nie było. Sam przez moment myślałem, że być może moje podejście było zbyt radykalne, a osądy zbyt surowe. Czas jednak coraz dobitniej pokazuje, że chyba jednak nie.

Piłkarze uśmiechnięci, raz po raz zapewniający, że zmiana trenera wszystkim wyszła na dobre, że relacje na linii zawodnicy-szkoleniowiec są o niebo lepsze niż za Beníteza, że znów cieszą sie grą w piłkę. Że Zidane to świetny mentor zarówno w kwestii rozwoju piłkarskiego, jak i osobistego. Że zaszczepił na nowo ducha walki i pozwolił znowu uwierzyć w sukces. Zadajmy więc sobie jedno zasadne pytanie: Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Albo inaczej (skupcie się, bo to skomplikowane): Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak samo jak było wtedy, kiedy mówiono, że jest źle. Ocena stanu rzeczy po prostu niemal zawsze opiera się na subiektywnych odczuciach.

Co więc widzę, kiedy staram się trzeźwo spojrzeć na sprawę? Widzę, że mimo łatwego terminarza strata do Barcelony wzrosła o 4 punkty (nie liczę zaległego starcia Katalończyków ze Sportingiem Gijón) i że to właśnie one tak naprawdę wykluczyły nas z wyścigu o mistrzowski tytuł. Widzę, że wciąż w identyczny sposób męczymy się na wyjazdach (czy wygrane starcie z Romą, choć ważne, rzeczywiście było aż takim koncertem gry?). Widzę, że w sześciu meczach w lidze z tymi samymi rywalami bilans zarówno Beníteza, jak i Zidane'a jest identyczny – cztery wygrane i dwa remisy. Widzę, że wciąż niejednokrotnie w spotkaniach u siebie pozwalamy rywalom na zbyt wiele i że zespoły o pół gwiazdki lepsze niż Athletic Bilbao byłyby nam w stanie zrobić poważną krzywdę.

Można oczywiście wspomnieć o tym, że Zidane wszedł do drużyny z miejsca, że nie miał okazji przeprowadzić okresu przygotowawczego, że potrzebuje czasu i tak dalej, i tak dalej. Argument ten na pewno nie jest pozbawiony sensu, jednak, niestety, zmiana szkoleniowca w trakcie sezonu zawsze ma to do siebie, że ma działać od zaraz, doraźnie. Ma gasić pożar. A jest tak jak było. Jeśli zarząd na początku stycznia powierzył Zidane'owi zespół z myślą o tym, by Francuz najpierw się otrzaskał i przeprowadził sobie własną pretemporadę, to... brak mi słów. To tak, jak gdyby włodarze sami już na półmetku rozgrywek powiedzieli głośno, że sezon spisujemy na straty. Bierzemy urlop dziekański, żeby Zizou mógł sobie w tym czasie spokojnie nadrobić zaległości. No i rzeczywiście – do końca ligi zostało nam już teraz tylko 13 sparingów.

Nie próbuję sprowadzać Zidane'a do miana trenerskiego ścierwa. Naprawdę. Jeśli ktoś tak to odebrał, najwidoczniej niezbyt dobrze się zrozumieliśmy. Chcę jedynie przekazać to, że wiele zależy od samego nastawienia względem jednostki. No bo tak naprawdę, czy fakt, że Zidane przytula przed meczami każdego piłkarza czy że zawodnicy chodzą uśmiechnięci, cokolwiek do tej pory zmienił? Jak na razie nie. Czy słynny Efecto Zidane nie jest przypadkiem wyłącznie wytworem naszej wyobraźni?

Smutna rzeczywistość jest taka, że na niespełna dwa miesiące po przejęciu zespołu przez Zizou (to już jest sporo czasu, na pewno wystarczająco dużo, by móc pokusić się o napisanie tego typu tekstu) derby Madrytu będą dla nas meczem kluczowym w walce nie o mistrzostwo, lecz o drugą lokatę. Wielu było takich, którzy głosili, że wolą przegrać sezon pod wodzą Zidane'a niż Beníteza. Nie wiem, może jestem trochę wykolejony (na pewno), ale jak dla mnie nie ma absolutnie żadnego znaczenia, kto będzie musiał świecić łysiną oczami za ostateczne niepowodzenie. Przegrana to przegrana.

Narzekam. To prawda. Jestem jednak zdania, że po którymś już z kolei sezonie bez mistrzostwa jest to całkowicie naturalna reakcja. Choć w ciągu sezonu tak naprawdę intensywnie przeżywać zdarza mi się ze trzy, może cztery spotkania, całościowy obraz tego, co się dzieje, jest dla mnie absolutnie nie do przyjęcia. A gdy słyszę, że „dalej wierzymy w to, że liga jest możliwa”, czuję, że ktoś ma nas za idiotów. Zdaję sobie sprawę z tego, że to kwestie wypowiadane odruchowo, oparte na schematach. Sam jednak byłbym w stanie wymyślić tysiąc innych fraz, które nie naruszałyby szeroko pojętej poprawności, a które jednocześnie nie byłyby tak jawną kpiną z nas, madridistas („Sprawa mistrzostwa bardzo się skomplikowała, jednak będziemy grali do końca ze względu na szacunek do kibiców”. Według mnie brzmi to już o niebo lepiej). Owszem, jest jeszcze Liga Mistrzów. Pamiętajmy jednak, że jeśli chcemy ją wygrać, to – niestety – prędzej czy później trzeba będzie się zmierzyć w niej z Barceloną. Albo kimś, kto ją po drodze wyeliminuje, ale czy ktoś w to wierzy?

Jestem malkontentem, ale w końcu jestem też kibicem Realu Madryt. Przysługuje mi więc do tego zapisane w konstytucji prawo.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!