Advertisement
Menu
/ RealMadryt.pl

Bananowy poniedziałek: Pavones

Zapraszamy do lektury!

Ronaldo? Sto kilo żywej wagi, a gość i tak brał obrońców na szybkość. Choć mówienie w jego przypadku o tym, że był on jedynym prawdziwym Ronaldo jest według mnie przesadzone, prawdopodobnie już nigdy żaden piłkarz nie zyska sobie u mnie podobnej sympatii. Roberto Carlos? Oglądanie go w akcji było trochę jak obserwowanie meczów hokeja przed wejściem technologii HD – piłkę po jego strzale widziałeś dopiero gry bramkarz wyciągał ją z siatki. Poza tym choć Brazylijczyk sam pewnie nie za bardzo miał pojęcie o fizyce, udowadniał naukowcom, że ci jednak się nie znają. Zidane? Synonim elegancji, mistrz techniki użytkowej, autor prawdopodobnie jednej z najpiękniejszych bramek w historii finałów Ligi Mistrzów. Kochany w Madrycie do dziś, co doskonale widać po wybraniu go na stanowisko pierwszego trenera Los Blancos. Beckham? Automatyczne namierzanie pajęczyn i prawdopodobnie jedyny skrzydłowy, który nie przedryblowałby własnego psa, a który mimo wszystko sprawdzał się na tej pozycji nie gorzej niż w roli modela. Figo? Do dziś największy zdrajca w historii futbolu (nigdy za nim nie przepadałem, dla mnie nieważne, w którą stronę zdradzasz). Raúl? Równie galaktyczny, choć przecież wychowany w stolicy Hiszpanii. Przez długi czas najlepszy strzelec w historii Ligi Mistrzów, aż do nastania ery dwóch przybyszów z obcej planety. Jeden z piłkarzy reprezentujący sobą madridismo w najczystszej postaci.

Dziś każdy z wyżej wymienionych już nawet po zakończeniu kariery nie ma większych powodów do narzekania. Jedni mogli w pełni oddać się celebryckim klimatom, inni poszli w trenerkę, jeszcze inni stali się zawodowymi graczami pokera inwestującymi w amerykańskie kluby lub nieśmiało zaczynają marzyć o obejmowaniu szefostwa w najważniejszych piłkarskich organizacjach. W ramach ciekawostki warto dodać, że nawet uchodzący za jednego z najbardziej topornych graczy w historii Królewskich Thomas Gravesen, choć oczywiście nie mam zamiaru stawiać go na równi z innymi asami galaktycznej ery, dziś jest milionerem, którego znają w niemal każdym kasynie w Las Vegas i który wiedzie żywot, o jakim po zawieszeniu butów na kołku pomarzyć będzie mogła niejedna z obecnych brazylijskich gwiazdek.

Istnieje też jednak druga strona medalu. Trzeba bowiem pamiętać, że kultywowana za pierwszej kadencji Florentino Péreza polityka Zidanes y Pavones, która zakładała budowanie drużyny w oparciu o gwiazdy światowego formatu wspierane przez rzekomo uzdolnionych młodych Hiszpanów, to nie tylko ci pierwsi, lecz także ci pozostający w cieniu zawodników sprowadzanych na Santiago Bernabéu za dziesiątki milionów euro. Przeglądając ostatnio najciemniejsze zakamarki internetu, natrafiłem na artykuł sprzed kilku lat traktujący właśnie o Pavones. Postanowiłem więc nieco zgłębić temat, zaktualizować dane i przyjrzeć się, jak potoczyły się losy niektórych z nich po opuszczeniu szeregów Los Blancos. Wybór nazwisk był całkowicie subiektywny, jeśli więc ktoś poczuje się urażony czyjąś nieobecnością w zestawieniu, z góry przepraszam.

Javier Portillo (w pierwszej drużynie Realu Madryt w latach 2001-2005)
Faktyczna inspiracja tego materiału. To właśnie smutna wieść o jego zakończeniu kariery pod koniec grudnia skłoniła mnie do zgłębienia tematu i przejrzenia losów także reszty zawodników, którzy niegdyś mieli dzielnie wspierać Zidane'a i spółkę. Portillo cieszący się swego czasu mianem najbardziej utalentowanego canterano miał być nowym Raúlem. Nie stał się jednak ani nowym Raúlem, ani Morientesem, ani nawet drugim Moratą. Choć w sezonie 2002/03 zdołał w dziesięciu meczach w białej koszulce strzelić pięć goli w lidze, po następnym sezonie zdecydowano się go wypożyczyć najpierw do Fiorentiny (1 gol w 11 meczach w lidze włoskiej), zaś potem do Brugge (8 goli w 24 spotkaniach ligi belgijskiej). W Realu Madryt nie zaistniał już jednak nigdy. Jego następnym przystankiem był Gimnastic Tarragona, w którym zaliczył najlepszy sezon w karierze, trafiając do siatki w Primera División 11 razy w 24 meczach. Zespół z Katalonii mimo wszystko nie dał rady utrzymać się w najwyższej klasie rozgrywkowej, jednak 25-letni wówczas Portillio wykręcił na tyle przyzwoity wynik, że jemu samemu udało się pozostać na najwyższym szczeblu i ostatecznie wylądował w Osasunie.


Być może stwierdzenie, że od tamtej pory Javier zaczął opadać na dno będzie przesadzone, ale nie był on już jednak w stanie zawojować hiszpańskiej ekstraklasy. Trzy bramki w dwa i pół roku w Osasunie zmusiły go do zrobienia kroku w tył i pójścia do Segundy. Następnym przystankiem okazał się Hércules Alicante, z którym zdołał wywalczyć awans, jednak w La Liga po raz kolejny odbił się od ściany, tak samo zresztą jak i cały jego zespół. Jak się okazało, Portillo do elity nie wrócił już nigdy. Najpierw roczny pobyt w Las Palmas i 8 bramek, następnie zaś powrót do Alicante. Ponowny transfer na wschód Hiszpanii wywołał sporo kontrowersji z racji tego, że napastnik w międzyczasie pobrał się z córką większościowego udziałowca klubu. „Nie przychodzę tu jako niczyj zięć. Mam 30 lat, grałem w Realu Madryt, Brugge, Osasunie, zdobywałem tytuły i nie przypominam sobie, żebym był tam czyimś zięciem. Wywalczyłem także awans z Hérculesem do Primera División i wówczas także nim nie byłem. Należy mi się szacunek z racji na to, że jestem tym, kim jestem, Javierem Portillo, a nie mężem czyjejś córki”, bronił się, choć nawet sam dyrektor sportowy Hérculesa był przeciwny zakontraktowaniu zawodnika.

Trzeba przyznać, że Portillo z początku odpowiadał na murawie na krytykę w najlepszy możliwy sposób. W pierwszym sezonie po powrocie pokonywał bramkarzy 17 razy w 40 potyczkach, jednak później było już tylko gorzej. Spadek do Segunda B, zjazd formy i ponowna krytyka ze strony kibiców. W obecnym sezonie Portillo przestał łapać się nieraz nawet do kadry na trzecim poziomie rozgrywkowym i postanowił zawiesić buty na kołku. Na pożegnalnej konferencji przyznał z łzami w oczach, że odstaje już od poziomu reszty kolegów i nie ma sensu dłużej tego ciągnąć. Pytany o najlepszego trenera, z którym miał okazję współpracować, bez wahania wymienił nazwisko Vicente Del Bosque. „To on ściągnął mnie do Madrytu w wieku dziewięciu lat i dał mi potem szansę na debiut w pierwszej drużynie Realu Madryt”, wyznał. Niechęć fanów względem jego osoby nie sprawiła jednak, że Javier wyjechał z Alicante. Dziś pełni on w klubie funkcję jednego z członków zarządu.

Óscar Mińambres (1999-2004)
Człowiek, o którym pamięta dziś już jedynie garstka fanów. Tak naprawdę nie ma się jednak czemu dziwić. Łącznie 23 występy w Primera División, z czego 18 w Realu Madryt raczej nie mają prawa gwarantować mu miejsca w panteonie gwiazd Królewskich. Tym bardziej że przez problemy z kolanami był on zmuszony zakończyć karierę w wieku zaledwie 26 lat. Gdy starałem się dociec, jaką drogę Mińambres obrał po zawieszeniu butów na kołku, początkowo natrafiłem na dwie informacje – że został nauczycielem w szkole oraz że stał się biznesmenem. Jeśli chodzi o sektor edukacji, nie znalazłem żadnego źródła, które potwierdzałoby jego działalność w oświacie. Odnośnie biznesu natomiast, odkryłem coś, co mnie naprawdę zszokowało. Mianowicie, były defensor... zainwestował w kiosk w Móstoles, w którym do dziś osobiście sprzedaje wyroby tytoniowe.

„Zawsze byłem przeciwny paleniu. Nie jest to mój życiowy biznes, jednak zmusiły mnie do tego okoliczności. Trzeba utrzymać jakoś rodzinę. Pewnego razu dwie osoby czekały przy moim kiosku z bronią i kazały mi oddać wszystkie pieniądze. Za każdym razem, gdy wychodzę z domu, trochę się boję, ponieważ tak naprawdę nigdy nie wiesz, co może cię spotkać”. powiedział w lutym 2013 roku w wywiadzie dla laSexta Deportes. Rok później do Mińambresa zawitali także dziennikarze Marki. „Mieliśmy fantastyczną drużynę. Wciąż nie mogę uwierzyć, że dzieliłem szatnię z Ronaldo, Zidane'em, Raúlem i resztą. To było sześć cudownych lat. Nie ma nic lepszego niż możliwość występowania w klubie, który kochasz od dzieciństwa”, wspominał. „Mam dużo pracy. Kiosk otwieram o 9.00, jem śniadanie i czasami pracuję nawet do 20.00. Cóż, futbol to w życiu nie wszystko”, puentuje opis swoich codziennych zajęć. Piłki dziś już raczej nie ogląda, ponieważ, jak sam twierdzi, „wzbudza ona w nim pewnego rodzaju złość”.

Przyznacie, że to wyjątkowo smutna historia, jak na kogoś, kto w gablocie na ścianie ma dwa medale za mistrzostwo Hiszpanii, dwa za Superpuchar Hiszpanii i po jednym za wygranie Ligi Mistrzów, Superpucharu Europy i Pucharu Interkontynentalnego.


Borja Fernández (2003-2005)
Gracz uważany swego czasu za oczko w głowie Florentino Péreza nigdy nie zdołał przebić się w Realu Madryt na dobre. Na swoim koncie zebrał jednak ponad 200 gier w Primera División w barwach ekip takich, jak Mallorca, Getafe, Eibar czy Valladolid. W ostatniej z wymienionych drużyn zaczął także odkrywać swój talent literacki i regularnie publikował wpisy na oficjalnej stronie klubu. Po wielu latach spędzonych na hiszpańskich boiskach postanowił ruszyć na podbój Indii, do Atlético Kalkuta, gdzie od razu udało mu się wywalczyć mistrzostwo kraju. W zeszłym sezonie wrócił na pół roku do Hiszpanii, konkretniej do Eibaru, w którym był podstawowym zawodnikiem, jednak w minione wakacje miłość do Indii zaiskrzyła w nim na nowo i po raz kolejny wyruszył do Kalkuty. Zapędy do słowa pisanego przetrwały w nim do dziś. Obecnie Borja prowadzi bloga o nazwie Feliz Vida (z hiszpańskiego: „Szczęśliwe Życie”), w którym jednak próżno szukać wpisów na temat futbolu. Pomocnik dzieli się tam z czytelnikami przede wszystkim swoimi refleksjami oraz sposobem postrzegania świata i otaczającej nas rzeczywistości.

Tote (1999-2003)
„Gość od rabony”, mówią o nim do dzisiaj w Hiszpanii. To właśnie nieudana próba strzelenia bramki „krzyżakiem” przy stanie 0:0 w bardzo ważnym ligowym starciu z Recreativo Huelva w maju 2003 roku (mecz zakończył się ostatecznie bezbramkowym remisem) jest uważana w jego przypadku za moment, który przesądził o jego ostatecznym niepowodzeniu w białej koszulce.

Tote do Realu Madryt dołączył ze szkółki Atlético, w której w tamtych czasach przebywał także... rok starszy Raúl. Wydawało się, że Hiszpan ma wszystko, by zostać prawdziwym crackiem. Gdy jednak po wypożyczeniu do Valladolid, gdzie strzelił w Primera División 9 bramek, w końcu dostał prawdziwą szansę w stolicy, nadeszła wspomniana feralna akcja w potyczce z Recre. Jak wspominał po latach, a dokładniej w 2007 roku, tamte wydarzenia sam zainteresowany? „Kiedy decydujesz się na takie zagrania, nie zwracasz uwagi na ciężar gatunkowy starcia ani na to, o co grasz. Zrobiłem tak, ponieważ miałem na to ochotę. Kiedy grałem w Valladolid, udało się i padła bramka. Tamtego dnia jednak trafiłem w obrońcę. Prawda jest taka, że gdybym mógł wrócić do tamtej sytuacji tysiąc razy, przy każdej próbie uderzałbym w ten sam sposób. W 95% przypadków mi wychodziło i gdybym trafił wtedy do siatki, powtórki obiegłyby cały świat”, upierał się.

Późniejsze losy? W Realu Madryt nie wybaczono mu nieudanej rabony i bez żalu oddano go do Realu Betis, gdzie także sobie nie poradził. Stamtąd został wypożyczony do innej drużyny z Andaluzji, Málagi, ale szło mu jeszcze gorzej. Tote wrócił więc tam, gdzie zaliczył najlepszy okres, czyli do Realu Valladolid, tym razem jednak już nie do Primera, lecz Segunda División. Po roku odszedł do Hérculesa Alicante, w którym występował przez ostatnie sześć lat kariery i z którym zdążył u boku Javiera Portillo zaliczyć awans i spadek z najwyższego ligowego szczebla.

Czy tamta rabona rzeczywiście mogła mieć aż taki wpływ na rozwój jego kariery? Idealny temat do gdybania. Tak czy inaczej, jakoś nie chce mi się wierzyć w to, że gdy Tote twierdzi, iż powtórzyłby tamto zagranie tysiąc razy, jest do końca szczery ze sobą i światem. Mogę się jednak mylić.


Álvaro Mejía (2003-2007)
Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale za każdym razem, gdy przypominam sobie o tym zawodniku, przed oczami staje mi jego bramka w ligowym meczu z Realem Betis, a po chwili na nowo zaczynam odczuwać strach, który ogarniał mnie, gdy musiał on w pewnym momencie zastępować kontuzjowanego Roberto Carlosa.

Z Realem Madryt Mejía żegnał się po sezonie 2006/07, zdobywając jedno z ostatnich mistrzostw Hiszpanii, które padło łupem Królewskich. Od tamtej pory Álvaro specjalizował się już jednak raczej w innej dziedzinie – spadaniu z ligi. Po przejściu do Realu Murcia zleciał z tym klubem do Segunda División już w swoim pierwszym sezonie, zaś następnie tego samego dokonał w lidze francuskiej, w Arles-Avignon, gdzie stworzył zabójczy duet obrońców (zabójczy niestety głównie dla jego własnej drużyny) z innym graczem, o którym zaraz będzie mowa, Francisco Pavónem. Między sezonami 2010/11 i 2015/16 zwiedził pięć klubów w pięciu różnych krajach. Po Francji przyszedł czas na Turcję (Konyaspor), później na powrót do Hiszpanii, gdzie był ważną postacią w awansie Almeríi do La Liga, następnie powędrował do greckiego Ergotelis FC, a dziś rozgrywa swój drugi sezon w katarskim Al-Shahaniya Sports Club. Do oszałamiającej kariery trochę brakuje, ale chociaż jako jeden z nielicznych na sam koniec dostał szansę na to, by godnie zarobić i zabezpieczyć finansowo przyszłość swoją i rodziny.


Francisco Pavón (2001-2007)
Człowiek-legenda. To właśnie jego osobą zainspirowano nazwę słynnej polityki Zidanes y Pavones. Sam Francisco wypowiedział się jednak nie tak dawno, bo w zeszłym tygodniu, że określenie to w żaden sposób nie godziło w jego dumę. „Nigdy nie przeszkadzał mi ten termin. Zawsze trzeba obrać kogoś za model, jakikolwiek by on nie był. Uważam, że był dość dobry, jednak koniec końców liczą się wyniki, a w Realu Madryt brakuje cierpliwości”, mówił w programie A la contra na atnenie Radio 4G.

Jego karierę naprawdę trudno jest ocenić w rzetelny sposób. Z jednej strony w ciągu sześciu sezonów spędzonych w Realu Madryt wystąpił 105 razy w samej La Liga, zdobył dwa mistrzostwa kraju, dwa Superpuchary Hiszpanii, Ligę Mistrzów, Superpuchar Europy i Puchar Interkontynentalny, z drugiej natomiast jego nazwisko z każdym rokiem w coraz większym stopniu stawało się synonimem nieudacznictwa. Podobnie jak Mejía, po odejściu z Santiago Bernabéu w dwóch kolejnych klubach dwa razy spadał z ligi – najpierw z Realem Saragossa (po roku jednak ponownie awansował do Primera División), a potem z Arles-Avignon, gdzie – jak wspomnieliśmy – przez pół roku występował wspólnie właśnie z Álvaro Mejíą. Po przygodzie we Francji Pavón otrzymał jeszcze kilka ofert, głównie z Grecji, jednak po przeprowadzeniu wywiadu środowiskowego na temat kondycji finansowej tamtejszej piłki postanowił ostatecznie zawiesić buty na kołku. W 2012 roku były defensor zdecydował się na ładny gest, zrzekając się prawa do zasiłku dla bezrobotnych. „Są ludzie, którzy potrzebują tych pieniędzy bardziej niż ja. Inne osoby żyją w bardziej prymitywnych warunkach, muszą spłacać kredyty. Mówimy o pięciu milionach, które ledwo wiążą koniec z końcem. Wzięcie zasiłku byłoby z mojej strony wysoce niemoralnym posunięciem”, powiedział w rozmowie z dziennikarzami La Sexty.


Juanfran Torres (2003-2005)
Jeden z niewielu przykładów na to, że można. Nawet niekoniecznie w Realu Madryt, ale można. Juanfran spędził w pierwszej drużynie Królewskich zaledwie dwa sezony – 2003/04 i 2004/05. Następnie za 400 tysięcy euro (jeden z naprawdę nielicznych transferów gotówkowych wśród Pavones) przeszedł do Osasuny, skąd po czterech sezonach wybił się do rosnącego w siłę Atlético. Tam stał się niekwestionowanym graczem pierwszego składu. Z Los Colchoneros zdobył mistrzostwo Hiszpanii, wygrał Ligę Europy i dotarł do finału Ligi Mistrzów, w którym jednak lepsza okazała się jego była ekipa. Tak czy inaczej, jako jedyny nie podczepił się pod żaden sukces Realu Madryt w zamierzchłych latach i sam potrafił konsekwentną pracą święcić triumfy już poza Santiago Bernabéu.

Álvaro Arbeloa (2004-2005 i 2009-dziś)
Przykład potencjału wyciśniętego do maksimum. Álvaro nigdy nie uchodził za wybitny talent, jednak mimo wszystko zdołał zrobić karierę, która – nie bójmy się tego powiedzieć – stawia go w gronie jednych z najbardziej utytułowanych hiszpańskich piłkarzy. Sukcesy odnosił nie tylko w Realu Madryt, lecz również w Liverpoolu i reprezentacji. Mimo że po powrocie do stolicy Hiszpanii z Anglii momentami różnie bywało z jego grą, konsekwentnie przekonywał do siebie kolejnych trenerów i do dziś stanowi jedną z najważniejszych osób w szatni. Można psioczyć, że jego czas już minął i obecnie znajduje się w kadrze Los Blancos wyłącznie za zasługi, można czepiać się, że tak naprawdę nigdy niczym się nie wyróżniał, jednak nikt nie może odmówić mu tego, że jego dusza jest przesiąknięta madridismo. Wielu najznamienitszych zawodników może jedynie z zazdrością spoglądać w jego gablotę z medalami. Bycie tego typu „pachołkiem” to chyba żaden wstyd.


Polityka Zidanes y Pavones to z perspektywy czasu tak naprawdę jeden z kluczowych błędów popełnionych za pierwszej kadencji Florentino Péreza. Poza przykładami Arbeloi i Juanfrana żaden z Pavónów nie zdołał zrobić poważnej kariery. Można się zastanawiać, czy nie udało im się rozwinąć pełni talentu czy też najzwyczajniej w świecie byli za słabi. Jedno jednak jest pewne – patrząc na ich dalsze losy, nie może dziwić fakt, że Real Madryt przechodził w tamtych latach przez jeden z największych kryzysów w historii.

Czasami zastanawiam się, jak tak naprawdę musi czuć się taki Mińambres czy Tote. Z jednej strony treningi z najlepszymi piłkarzami świata, co obecnie w przypadku graczy ich pokroju byłoby już praktycznie niemożliwe, z drugiej natomiast bardzo szybkie poczucie utraconego raju i w najlepszym przypadku kopanie na peryferiach poważnej piłki. Sam często powtarzam: „Ciesz się, że było, nie płacz, że skończyło”. W głębi duszy mam jednak świadomość, że wprowadzenie tej reguły do własnego życia jest nieraz bardzo trudne. A już na pewno w sytuacji, gdy przez problemy ze zdrowiem ze zwycięzcy Ligi Mistrzów stajesz się sprzedawcą w kiosku.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!