Advertisement
Menu
/ RealMadryt.pl

Okiem kibica: Real - Lyon raz jeszcze, część 2.

Relacja z wyjazdu na rewanżowy mecz 1/8 finału Ligi Mistrzów

Środowy poranek był chłodny i deszczowy, ale i tak rozgrzewała nas świadomość tego, że już wieczorem zobaczymy na Bernabéu piękny spektakl. Jednak mecz dopiero o 20.45, więc mięliśmy cały dzień, aby wyruszyć na dalsze podziwianie Madrytu.

Na początek udaliśmy się pod Pałac Królewski. W środy zwiedzający mają wstęp wolny, jednak w tym dniu była wizytacja i wejście do środka okazało się niemożliwe. Okolica Pałacu jest uroczym miejscem, wokół rozciąga się wiele ciekawych pomników i fontann. Spacerując, dotarliśmy pod operę, jednak też ograniczyliśmy się do obejrzenia jej z zewnątrz.

Przyszła pora na zakup pamiątek (przecież nie można wrócić do domu z pustymi rękoma). Odwiedziliśmy kilka sklepów, a już po kilkunastu minutach mieliśmy w dłoniach pełno toreb. To była idealna pora na obiad. Zatrzymaliśmy się w ładnej uliczce, w okolicy oficjalnego sklepu Realu Madryt. Najgorszemu wrogowi nie życzę, aby trafił do takiej restauracji jak my. Nawet wielki głód nie był w stanie zmusić nas do zjedzenia tych „potraw”.

Nieco źli i głodni ruszyliśmy dalej, przechadzając się przez śliczne, wąskie, choć nieoblegane z powodu deszczu uliczki, dotarliśmy do placu Plaza Mayor, który również nie tętnił wtedy życiem. Wypiliśmy tam kawę (w Hiszpanii najbardziej smakowały nam właśnie kawy i piwa) i ruszyliśmy do domu szykować się na mecz. Po drodze przykuła naszą uwagę pewna toaleta, w sumie nie różniła się niczym od naszych naszego plastikowego toi-toia, z tym że można było za nią płacić… kartą!
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy do metra. Do meczu pozostało jeszcze sporo czasu, więc postanowiliśmy obejrzeć jeszcze jedno ciekawe miejsce w okolicy stadionu. Coraz więcej napotkanych przez nas osób nosiło na sobie barwy Realu, widząc również moją królewską czapkę, uśmiechali się i podnosili go góry kciuki. Odpowiadałam tym samym. Mijając Santiago Bernabéu (można na ten stadion patrzeć godzinami), dotarliśmy do słynnej Puerta de Europa (Brama Europy). Widziałam to miejsce kilka razy na zdjęciach, ale na żywo robi zdecydowanie większe wrażenie.

Idąc z powrotem w kierunku stadionu, zatrzymaliśmy się na kawę w uroczej kawiarence. Zanim zaczęto wpuszczać na mecz, czekaliśmy pod naszym Estadio około 40 minut, oglądając gadżety Realu. Można było zauważyć grupki policjantów, ale nie mieli za dużo do roboty. Odniosłam wrażenie, że wręcz się nudzą. Wszyscy zachowywali się bardzo grzecznie, nawet gdy nadeszła spora grupka kibiców Lyonu.

Na stadion weszliśmy około 50 minut przed meczem. Trwało nawadnianie murawy. Po jakimś czasie na rozgrzewkę wybiegli piłkarze Lyonu, powitano ich szczerymi… gwizdami. Chwilę później na murawie pojawili się Królewscy, gorącym brawom i śpiewom nie było końca. Na rozgrzewce towarzyszyła im piosenka „Pa Pa Americano”. Natychmiast przypomniało mi się, jak któryś z naszych piłkarzy opowiadał, że często słuchają tego przeboju w szatni i mają go trochę dosyć.

Piłkarze opuścili boisko, ich następne wyjście na murawę zwiastowało początek wielkiego spotkania. Stadion wypełnił się po ostatnie siedzenie, a atmosfera robiła się coraz bardziej gorąca.

Przyszedł czas na poznanie składów. Wyczytano piłkarzy Lyonu i nagrodzono ich brawami, obeszło się jednak bez większych emocji. Przyszedł czas na skład Królewskich. Nazwisko każdego piłkarza wzbudzało niesamowitą wrzawę na stadionie, najsilniejsza była podczas wyczytania nazwisk Cristiano Ronaldo i Karima Benzemy. Myślałam, że głośniejszego powitania już nie będzie. Pomyliłam się. Na końcu padło nazwisko José Mourinho. Wtedy stadion dosłownie eksplodował!

I w końcu nadeszła ta pora… Hymn Ligi Mistrzów, który słyszę za każdym razem, gdy oglądam mecz w telewizji, tym razem brzmiał zupełnie inaczej. Stałam oniemiała. Po wszystkim zagadnął mnie siedzący dwa krzesełka dalej wujek: „Robi wrażenie, co nie?”. Nie byłam w stanie zrobić nic poza kiwnięciem głową.

Szybkie zdjęcia drużynowe, minuta ciszy dla Japonii i zaczął się mecz. Każdy z nas zapewne go oglądał. Lepszego wyobrazić sobie nie mogłam. Po drugiej bramce już byłam pewna, że 1/4 finału jest nasza! Tę pewność przypieczętował Di María, strzelając bramkę na 3:0.

Tej nocy Bernabéu spisało się na medal. Tak jak chciał Mourinho, staliśmy się dwunastym zawodnikiem Los Blancos. Wszyscy wspierali swoich piłkarzy do ostatniej minuty. Chociaż były garstki osób, które uradowane wyszły na parę minut przed zakończeniem meczu. Każdy schodzący z boiska piłkarz był żegnany brawami na stojąco przez większość zgromadzonej publiczności. Najgorętsze oklaski dostał Karim Benzema. Myślę, że mógł być z siebie bardzo dumny. Jednak po ostatnim gwizdku sędziego już nie było wątpliwości, komu kibice przypisują chwałę za złamanie klątwy 1/8. Głośne śpiewy o treści „José Mourinho” trwały do rana.

Następnego dnia rano postanowiłam się przyjrzeć świeżutkim wydaniom Asa i Marki. Przez obydwie gazety bardzo chwalony był Marcelo. Przejrzałam kilka stron i ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie. Przygoda z Królewskimi już się zakończyła, ale ta z Madrytem trwała nadal. Trzeba było jak najlepiej wykorzystać ostatnie dni, zwłaszcza że czwartek to pierwszy dzień od naszego przylotu, który był naprawdę ciepły i słoneczny. Temperatura wynosiła około 17 stopni. W środę miły strażnik pod Pałacem Królewskim poinformował nas, że jego zwiedzanie będzie możliwe jutro, więc właśnie tam udaliśmy się na początek.

Po opuszczeniu Pałacu Królewskiego udaliśmy się pod wieżę widokową. Można z niej zobaczyć cały Madryt. To niewątpliwie mógłby być wspaniały widok, którego nie mieliśmy szczęścia doświadczyć. Pech chciał, że wieża akurat była w remoncie. Obeszliśmy się smakiem i ruszyliśmy metrem na… korridę! Lecz tej również tego dnia nie można było zwiedzać. Nic nowego. Raz jeszcze zaryzykowaliśmy więc kulinarnie, próbując kolejnych hiszpańskich specjałów. Będąc w wakacje w Katalonii, zakosztowałam regionalnej potrawy o nazwie zarzuela – duszonej potrawy z ryby. W Madrycie natomiast popularna jest typowa gęsta zupa cocido madrileńo. Spróbowaliśmy również cremas calientes de verduras – całkiem smacznego bulionu z warzyw. Polecam.

Dzień pomału dobiegł końca i uświadomiliśmy sobie, że to nasz ostatni wieczór w Madrycie. Udaliśmy się więc na odwiedziny większości tych miejsc, które zdążyliśmy zwiedzić, będąc w Madrycie za dnia. Park Retiro w nocy wygląda równie ciekawie. Absolutnie nie można go porównać z parkami w polskich miastach. Tam w nocy tętni życie. Na spacer wychodzą staruszki z pieskami, a także małe dzieci bez opieki rodziców. Bardzo dużo madrytczyków uprawia również jogging.

Tego wieczoru zobaczyliśmy także Puerta de Europa, Metropolis, najciekawsze place oraz Plaza de Cibeles. Bogini Realu w nocy wygląda prześlicznie.

W piątek dzień również był przepiękny. Żal wracać wiedząc, że w Polsce jest znacznie zimniej, a w niektórych miastach spadł śnieg. Jednak samolot dopiero o 20.30, więc postanowiliśmy ostatni dzień wykorzystać jak najlepiej. Tym razem wyjątkowo doceniłam metro. Dostaliśmy się do dość oddalonej od naszego hostelu dzielnicy Toledo w błyskawicznym tempie. Ale reklama metra głosi: „Dotrzyj szybko, dotrzyj na czas, dotrzyj, gdzie chcesz”, więc nie ma się co dziwić. Okolica, gdzie znajduje się Most Toledo, jest przeurocza. Kiedyś płynęła tam spora rzeka (przynajmiej tak pokazywała nam mapa), jednak teraz zostały resztki po jej dawnej świetności. Obok, bardzo blisko, znajduje się Estadio Vicente Calderón, na którym mecze rozgrywa Atlético Madryt. Warto również wspomnieć, że Madryt jest tolerancyjnym miastem, jeśli chodzi o kluby sportowe. W sklepach poza koszulkami i gadżetami Realu Madryt oraz Atlético znaleźć można całą wystawę pamiątek FC Barcelona. Było to dla mnie o tyle dziwne, gdyż będąc w Barcelonie, na madryckie pamiątki raczej się nie natknęłam.

Pospacerowaliśmy chwilę po uliczkach i postanowiliśmy udać się na ostatni obiad w Madrycie. Tym razem ostrożnie. Żadne specjały nie wchodziły w grę (przecież chcieliśmy odbyć spokojny lot samolotem). Obiad zjedliśmy w KFC, popijając już po raz ostatni pyszne hiszpańskie piwo. Po obiedzie szybkie pakowanie i około 16.30 ruszyliśmy na lotnisko. Te parę dni zleciało jak z bicza strzelił. Jak już wspomniałam na początku, ciężko się było rozstać z Madrytem, tym bardziej kiedy obiło nam się o uszy, że na lotnisku w Katowicach, na którym znajdziemy się za kilka godzin, leży spora warstwa śniegu.

Wyjazd zaliczam do bardzo udanych i to pod każdym względem. Zawsze chciałam zwiedzić Madryt i obejrzeć mecz Los Galacticos na żywo. Było to moim marzeniem od wielu lat i udało mi się je spełnić. Teraz wiem, że to nie jest koniec. To nie jest miejsce, do którego można pojechać, które można zobaczyć i zapomnieć. Tam chce się wracać. Ja wrócę. Wam wszystkim również polecam taką wycieczkę!

Część 1.

Zdjęcia z wyjazdu do Madrytu na rewanżowy mecz Realu Madryt z Lyonem w 1/8 finału Ligi Mistrzów, marzec 2011.

*Pomoc przy publikacji - Grzegorz "Qras" Kurek.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!