Advertisement
Menu
/ RealMadryt.pl

Pod słońcem Andaluzji

Jak Almería (nie)przeżywała meczu z Realem

Po meczu z Atlético Madryt los rzucił mnie – dzięki uprzejmości Ryanaira i jego tanich biletów – do Almerii, gdzie w niedzielę Real zaliczył fatalne spotkanie przeciwko miejscowej drużynie. W ciągu kilku dni zaliczyłem więc podróż z nieba do piekła. Chodzi oczywiście o dwa różne występy Królewskich, bo malowniczo położona Almería bynajmniej piekłem nie jest.

Do jednego z głównych miast Andaluzji przybywam w niedzielne przedpołudnie. Życie w centrum toczy się leniwie, ludzie przechadzają się z wolna głównymi deptakami, jakby nie zdając sobie sprawy, że już za kilka godzin rozpocznie się bardzo ważne spotkanie dla Unión Deportiva Almería. Jak się później okazuje, rzeczywiście większość nich nie jest zbyt bardzo zainteresowana meczem, a spotkanie osoby w barwach klubowych graniczyło z cudem. Szukając hotelu, zwiedzam wcale mały kawałek miasta. Po drodze napotykam na siedzibę piłkarskiego związku futsalu we wspólnocie autonomicznej Almería, tutejszy oddział Onda Cero, a także oficjalny sklep miejscowej drużyny. Jak widać, jest zamknięty, mimo że mamy dzień meczu, a do sjesty jeszcze 2-3 godziny. Gdy następnego dnia do niego zachodzę, tuż po wejściu mam mały flashback. Koszulki Realu, Atletico i Athleticu, Barcelony, Chelsea i Betisu – tak, gdzieś już to widziałem… Oczywiście w jednym ze sklepów sportowych w Madrycie. Dopiero później zauważyłem, że gdzieś w kącie, obok innego sportowego sprzętu, są także gadżety Almerii. Nad wyposażeniem sklepu nie ma się co rozwodzić, co istotne – takiego sprzętu w nim nie ma. Swoją drogą San Miguel ma mocną ekipę; w Portugalii twarzą tego piwa jest sam Luís Figo.

Wspomniane szukanie hotelu okazuje się czynnością nader pożyteczną także z innego punktu widzenia. Przechodząc na drugą stronę miasta, które dzieli La Rambla (nie mylić z tą katalońską, bo porównanie tych dwóch miejsc wyglądałby zapewne mniej więcej tak jak ostatni mecz Almerii z Barceloną), zauważam strzałki prowadzące do NH Hotelu. Gwiazdek przy nazwie nie ma, więc poświęcam tych kilkaset metrów, by przekonać się, jakie są ceny. Gdy wychodzę zza rogu, oczom moim ukazał się las ludzi, a właściwie kibiców Realu, którzy okupują wejście do hotelu, gdzie, jak się okazuje, stacjonują piłkarze Realu. Za chwilę pod odległy o dosłownie rzutem beretem – a raczej kamieniem, jak powiedzieliby Hiszpanie – od Plaza de Barcelona budynek podjeżdża samochód z przyciemnionymi szybami. Kierowca widząc tłum pod wejściem, skręca w boczną uliczkę, a z samochodu wychodzi... Florentino Pérez. Nie zdążyłem nawet zauważyć, jaka jest marka auta, bo jego najbliższą okolicę, podobnie jak el presidente, zalewa fala fanów Królewskich (klik! klik! klik!). Wszystko oczywiście przy asyście kamer, dzięki czemu kilka godzin później w wiadomościach w lokalnej stacji telewizyjnej Canal Sur jest relacja z przyjazdu prezesa Realu do Almerii. Po chwili twórca Los Galacticos znika w bocznych drzwiach hotelu, a tłum przenosi się pod główne wejście. Ja się oddalam, by po godzinie wrócić tam, idąc po drodze na plażę. Gdy akurat przechodzę, jeden z ochroniarzy przemawia do kibiców, że ich trud jest nadaremny, bo i tak żaden z zawodników nie zejdzie na dół. Zwolennicy Realu z wolna rozchodzą się, kręcąc głowami z niezadowolenia.

Do meczu jeszcze trochę czasu, więc Ąvamos a la playa! Po drodze nabywam lokalną prasę, a właściwie tylko „Diario de Almería”, gdyż niedzielne wydanie „La Voz de Almería” poświęciło spotkaniu na Estadio Municipal de los Juegos Mediterraneos jedynie pół kolumny. Z kolei „Diario” zamieszcza na stronie tytułowej zdjęcie z przyjazdu Realu, a dodatek sportowy, również obszernie zapowiada mecz z madrytczykami. Ponad całą stronę zajmują zdjęcia z powitania podopiecznych José Mourinho na lotnisku (klik! klik! ). Redaktorzy chyba nie mogą pogodzić się z tym, że pod ich nosem egzystują madridiści; pod jedną z fotografii zamieszczono napis: ”Zwycięstwo? Zobaczymy dzisiaj...” Gazeta doceniła jednak dotychczasowe występy Realu, stwierdzając, że „strzelanie goli przychodzi im łatwo jak jedzenie churros”. Że też w Polsce rzadko kiedy w nietabloidowych mediach używa się takich barwnych porównań... Nie uważacie, że naszym dziennikarzom brakuje trochę luzu? Poza tym, dlaczego w Polsce gazety nie ukazują się w niedziele, podczas gdy w wielu krajach – nawet tych, w których większość sklepów jest zamknięta – w ten dzień jak zwykle można kupić codzienną prasę? Te rozważania prowadzę już jednak na plaży, na którą można dojść między innymi przez Parque de Nicolás Salmerón. W oddali widać góry należące do pasma Sierra Nevada, dzięki czemu w dość niewielkiej odległości mamy wszystko, czego dusza podczas urlopu zapragnie, zarówno do aktywnego i pasywnego wypoczynku.

Wybieram opcję pośrodku – najpierw leżę jakiś czas plackiem na plaży, a później udaję się w pobliże ruin Alcazaby, które górują nad miastem. Nawet dla osoby, która rzadko zachwyca się zabytkami, owy znak rozpoznawczy Almerii może przypaść do gustu (klik! klik! klik! klik!). Idąc spod Alcazaby w – eufemistycznie mówiąc – mniej zadbane zakątki, na jednej z ulic spotykam Polkę. Chcąc się dowiedzieć, dlaczego akurat taką nazwę ma ulica, pytam o to kobietę, która stoi w drzwiach swojej hacjendy, która jest usytuowana naprzeciwko Polki. Hiszpanka robi wielkie oczy i stwierdza, że nie ma pojęcia, a że nie mam papierosa, to nie chce ze mną dłużej rozmawiać. Cóż, i tak zbliża się pora powrotu do hostelu, by przygotować się do wyjścia na mecz, więc nic straconego.

Bierzemy pomarańczę i idziemy na mecz. Z hostelu mam około pół godziny drogi pieszo, więc liczę na chłonięcie atmosfery zbliżającego się partidazo wraz z podążającymi na rogatki miasta kibicami. Z moich planów wychodzą nici, bo na ulicach nie ma ani jednej kibicowskiej duszy, a pierwsi zwolennicy Almerii pojawiają się praktycznie dopiero pod stadionem. Stadion zaś niemalże wy-ras-ta spomiędzy okolicznych budynków. Pod jego bramami przekonuję się, dlaczego trybuny nie zostaną zapełnione. Powód jest bardzo prozaiczny – ceny biletów. Za miejsce za bramką trzeba wysupłać 80 euro, a koszt miejscówki na trybunach wzdłuż linii bocznych to już 140 i 180 euro. Na szczęście już wcześniej udało mi się załapać na akredytację dziennikarską. Dostaję… kabinę radiową, a napis na drzwiach świadczy, że jest przeznaczona tylko dla mnie. Widok całkiem niezły, do tego Coca-Cola, Fanta i… słonecznik. Cóż za rechot historii! Po chwili zaczynam zastanawiać, po jakiego czorta organizatorzy dają na mecz dziennikarzom („radiowcom” tym bardziej!) słonecznik, wszak ci powinni zajmować się raczej sporządzaniem relacji z meczu. Przynajmniej w Polsce tak to wygląda, aczkolwiek u nas niektórzy mogliby jeść taki słonecznik przez bite 90 minut. Zanim znalazłem sensowne wytłumaczenie, do pomieszczenia wparował hiszpański dziennikarz z tekstem, że owe rzeczy są jego, ale żebym się nie przejmował, bo można je sobie brać z innego pokoju do woli. Mówiąc to, mój kompan wysypuje sobie całą górę ziaren i dłubie je w zębach, tworząc pokaźnych rozmiarów kupkę, przez całe spotkanie. No, nie całe, bo po strzeleniu bramki przez Granero podziękował mi za towarzystwo i wyszedł.

Na temat samego meczu nie ma co wycierać klawiszy laptopa – kto widział, wie, co pokazał Real, a kto nie widział – miło spędził czas. Podsumowaniem gry Los Merengues może być okazja Benzemy do zdobycia bramki. „Proszę Państwa, cóż za złożenie się do strzału, wszystko widać jak na dłoni dzięki zwolnionemu tempu rodem z Matrixa” – chce się aż krzyknąć. Racja, zabrakło tylko obrotu kamery o 360 stopni... Dobre wspomnienia z niedzielnego wieczoru mają z pewnością kibice Almerii. Miejscowym trzeba oddać, że starannie przygotowali się na przybycie Królewskich. Tuż przed pierwszym gwizdkiem ultrasi z grupy Grada Joven rozwiesili wielką „sektorówkę” z napisem: „Kibicem Almerii się rodzi, madridistą się stajesz”. Hm, ciekawe, jaki życiorys ma ten pan. Inni kibice również się postarali, jak chociażby członkowie peńi El Capitán, którzy pozdrowili w tak popularny ostatnio sposób Mourinho. Na marginesie – ciekawe, dlaczego ci ludzie ubierają na mecze kudłate peruki? Może członkowie Águila Blanca również powinni pomyśleć o jakichś gadżetach? Jakieś sugestie?



Pozostając przy temacie kibiców, „Diario de Almería” napisze później, że owe 13 893 widzów to i tak pokaźna jak na tutejsze warunki liczba. Gazeta nie omieszkała również wbić szpilki stołecznym siostrom, w których przed meczem zastanawiano się, ile to bramek Real strzeli w Almerii. Wiele mówi zwłaszcza tytuł „Honor, wartość tak potrzebna”. Dziennik zamieścił także fotogalerię z meczu oraz pochwalił w drużynie Realu zwłaszcza Xabiego Alonso, określając go mianem „gaszącego pożary”, a także doceniając jego „niezwykłą zdolność przemieszczania się”. Nie zabrakło również wzmianki o starciu Fabiana Vargasa z Ikerem Casillasem po końcowym gwizdku. Nie zmienia to faktu, że również poza Estadio Santiago Bernabéu kapitan La Selección cieszy się uznaniem, o czym świadczy chociażby napis: „Wybroń wszystko, tylko nie w Almerii”. Najwięcej pochlebstw padło jednak pod adresem strzelca bramki dla gospodarzy Leo Ulloy, który jeśli dalej będzie się tak spisywał, to zapracuje na drugą ulicę o swoim nazwisku w tym andaluzyjskim mieście. Przeglądając poniedziałkową prasę można stwierdzić, że piłka nożna jest sportem numerem jeden w Almerii, mimo że miejscowa drużyna siatkówki mężczyzn – Unicaja – właśnie pokonała na wyjeździe Barcelonę i przewodzi w tabeli hiszpańskiej ekstraklasy. Punkt wywalczony w starciu z rywalem ze stolicy stał się również informacją dnia w dziennikach „Ideal” i „La Voz de Almería” , w których zamieszczono wielkie zdjęcia.

W kadrze aparatu znalazła się również jedna z fanek, która de facto jest dziennikarką. Owa dama co i rusz robiła sobie po meczu zdjęcia z piłkarzami w strefie mieszanej. Oczywiście z tymi, którzy się zatrzymali, bo na przykład Marcelo wręcz przebiegł pod ścianą. Zdjęcie jest rozmazane właśnie przez szybkość, z jaką przemieszczał się lewy defensor. Podobną ochotę, a właściwie jej brak, na wywiady i zdjęcia miał Cristiano Ronaldo. Portugalczyk zatrzymał się na chwilkę do fotografii, ale zanim zbliżył się do szczęśliwej osoby, wystawił kciuk, rzucił wyćwiczony uśmiech oraz... odwrócił się na pięcie i poszedł do autobusu. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale większość kamerzystów i fotografów zdążyła się prawie pozabijać, starając się o jak najlepsze pozycje, z których można było uchwycić najdroższego piłkarza świata. Nie zdążyłem nawet zarejestrować tej chwili na aparacie, a szkoda, bo wielki uśmiech na twarzy widzów byłby gwarantowany. Filmik z biegu po karpia w supermarkecie wymięka w przedbiegach.

Z kolei Kaká nie poszedł w ślady swoich portugalskojęzycznych kolegów i cierpliwie odpowiadał na pytania, podobnie jak Casillas, który znalazł jeszcze czas na złożenie autografu. Również Sergio Ramos nie miał z tym problemu, mimo że on najdłużej był wypytywany przez dziennikarzy. O wywiady, ze zrozumiałych powodów, nikt nie prosił Özila i Canalesa, ale na autograf chętni się już znaleźli.

Po spotkaniu ulice miasta dość szybko pustoszeją, by po północy być już praktycznie całkiem wyludnionymi. Wcześniej decyduję się jeszcze na zakup pamiątek, ale podczas ich szukania mam niezłą zagwozdkę, bo w centrum nigdzie nie można ich kupić. Jedyne (kubki, naparstki, ozdobne talerze i inne mało komu potrzebne rzeczy) znajduję w jednym z kiosków, który prowadzi uśmiechnięty od ucha do ucha starszy jegomość. Widząc, że się długo zastanawiam, zaczyna mnie wypytywać, skąd jestem, co tu robię itd. Później rozmowa schodzi na inny temat:
- Ile masz lat? 30?
- 24...
- W Polsce jest dużo blondynów, prawda?
- Dość dużo.
- A takimi z zielonymi oczami?
- Tego już nie wiem.
- Masz kajdanki?
- Nie rozumiem...
- Przyjechałeś z żoną czy dziewczyną?
- Nie, sam.
- I co, pieprzyłeś już?
- Słucham?
- Czy pieprzyłeś już jakąś dziewczynę. Masz inną urodę niż Hiszpanie, więc możesz być przystojny dla dziewczyn. A jeśli nie, to zawsze możesz iść i zapłacić.
I zaczyna mi tłumaczyć, gdzie stoją prostytutki. Kwaśno się tylko uśmiecham, na co kioskarz roześmiał się rubasznym niczym prezes polskiej piłki śmiechem. Na dodatek zaczyna mówić do mnie chulo, a że równie dobrze, jak to, że jestem „fajny”, mógł się do mnie zwrócić per „alfons”, to grzecznie dziękuję za rozmowę i oddalam się do hostelu.

Po chwili uświadamiam sobie, o co chodzi z owymi kajdankami. Otóż liczba mnoga od wyrazu esposa, czyli żona, oznacza... „kajdanki”! Naciąganie faktów? Nie do końca - esposa po hiszpańsku znaczy również „ona zakłada kajdanki”. Stary Hiszpan prawdę ci powie! ĄVenga!

PS W komentarzach pod relacją z derbów w Madrycie wielu ludzi prosiło mnie o podanie kosztów podróży, a także innych porad. Szczegóły podam w najbliższym czasie, ale już teraz możecie zapoznać się ze świetnie przygotowanym przez naszego redakcyjnego kolegę ElFilipo poradnikiem, jak pojechać na własną rękę do Madrytu.

Na zdjęciu: joga nad Morzem Śródziemnym

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!