Advertisement
Menu
/ RealMadryt.pl

[WOW]: O Wikingach, co ciężkim kontuzjom się nie dali

Zapraszamy do lektury "Wieczornych Opowieści Wikinga"

Hart, siłę ducha i szczerze waleczny charakter Wikinga poznać można wtedy, gdy musi się on zmierzyć nie z przeciwnikiem, ale z okrutnym losem, który zakazuje mu spełniać się w tym, czemu chętnie poświęciłby wszystko. Dziś w „Wieczornych Opowieściach Wikinga” opowiemy o piłkarzach, którzy własną determinacją triumfowali nad naprawdę poważnymi kontuzjami.

Losy Didíego na Santiago Bernabéu prezentowaliśmy w ostatnim fragmencie sagi. Brazylijski geniusz, którego gwiazda w galaktyce Realu Madryt zgasła z polarnego nieba. Dziś, kiedy hiszpańskie gazety rozpisują się na temat oryginalnego stylu egzekwowania rzutu wolnego przez Cristiano Ronaldo, warto pamiętać, że własnymi sposobami na zdobywanie bramki ze stałego fragmentu gry dysponował także Didí - w historycznych księgach futbolu zapisał się, opracowując strzały nazywane dziś „spadającym liściem”. Faktycznie, o tym wszystkim wspominaliśmy. Jednak mało kto wie, że nie brakowało wiele, a „spadający liść” nigdy nie zachwyciłby publiczności na stadionach piłkarskich. Didí był typowym brazylijskim czternastolatkiem, niezbyt grzecznym i posłusznym. Jak i reszta nastolatków w Rio de Janeiro, wolny czas spędzał na ulicy, ganiając za piłką, która zyskiwała w tym południowoamerykańskim kraju coraz większe rzesze miłośników. Pewnego wieczoru, w efekcie bijatyki z rówieśnikami, nabawił się urazu prawego kolana. Normalna otwarta rana, która wkrótce ulotni się bez śladu, sądził. Jednak czas mijał a obrażenie nie goiło się i - co gorsza - promieniowało coraz silniejszym bólem. Rodzice Didíego zaprowadzili go do lekarza. Diagnoza okazała się wstrząsająca - do organizmu chłopca wdarło się zakażenie, cały czas groźnie postępujące. Czekała go utrata władności nad kończynami i inwalidzki wózek, a może nawet amputacja nogi! Dla Brazylijczyka był to dramat. Na całe szczęście los wstawił się za chłopcem - medykamenty podawane przez miesiąc przez pozbawionych złudzeń lekarzy, ku osłupieniu ich samych, sprawiły, że zakażenie znienacka zaczęło ustępować. A Didí? Stał się w przyszłości legendą brazylijskiego futbolu, dwukrotnie wznosząc Puchar Świata.

Okraszona szczęśliwym zakończeniem historia wirtuoza z Brazylii nasuwa skojarzenia z uszkodzeniem ciała, które omal nie sprowokowało trwałego inwalidztwa, a może nawet i śmierci (tfu!) rodaka Didíego i gwiazdy Realu Madryt teraźniejszych czasów, Kakí. Po niezbyt fortunnym skoku z trampoliny do basenu, podczas którego próbował wykonać salto, 18-letni wtedy Brazylijczyk poszedł na dno, straciwszy całkowicie kontrolę nad własnym ciałem. Dzięki interwencji towarzyszy nie utonął, lecz przez kilka minut leżał sparaliżowany. Wielu stawiało prognozę, że uraz szóstego kręgu oznacza dla pomocnika przedwczesne zatrzymanie kariery. Jak sam stwierdza, „wiara w Jezusa pozwoliła mi odzyskać sprawność i odnosić sukcesy w piłce”. Dziś, okazując wdzięczność, właśnie Bogu dedykuje każdą strzeloną bramkę. Miejmy nadzieję, że ręce ku niebu Kaká wzniesie jeszcze wielokrotnie.

Podczas, gdy fatalne wypadki Didíego i Kakí nie miały z piłką nożną wiele wspólnego, tak kontuzje opisywane niżej działy się na oczach stadionowych trybun. Wróćmy do przeszłości. Przywołując na pamięć wikińską erę lat pięćdziesiątych - Di Stéfano, Gento, Puskasa, Kopę, Santamaríę czy Zarragę - wielu często zwyczajnie zapomina o Héctorze Rialu. Ci, których to się tyczy, wstydźcie się, albowiem czyn to nikczemny! Rial był dla wikińskiego okrętu, który pięciokrotnie podbił Europę, sterem, który zawsze zapewniał odpowiedni kurs. Na murawie cechowała go inteligencja w dystrybuowaniu futbolówką. Jednak także i Argentyńczyk doświadczył zakrętu, spowodowanego kontuzją. Druga edycja Pucharu Europy. Real Madryt rozgrywał właśnie zaciętą konfrontację ćwierćfinałową z Czerwonymi Diabłami sir Matta Busby’ego. Ta bitwa musiała zebrać plony - Héctor po którymś starciu w powietrzu, lądując stracił równowagę i upadł na murawę. Minął moment, a on zwijał się, wrzeszcząc i chwytając chaotycznie ręką bark i klatkę piersiową. Grymas cierpienia na twarzy stanowił marny prognostyk. Wielu sądziło, że po takim obrażeniu - złamaniu żeber i wybitym barku - nie ma czego szukać dalej w piłce. Sam Rial nigdy się nie załamał. Sześć miesięcy potem, oklaskiwany przez publiczność na Chamartín, wszedł na murawę w meczu. - Wracałem na starcie z tym samym Manchesterem - wzruszał się potem argentyński piłkarz. - I strzeliłem bramkę głową. Wtedy pojąłem, że wszystko, co najgorsze miałem za sobą. Bramka ta oznaczała, że jeszcze nie umarłem dla futbolu - wspominał ze łzami w oczach.

Po triumfalnych latach pięćdziesiątych, nastała wikińska era romantyzmu. Jak to w romantyzmie - notowano nie tylko sukcesy, lecz także bitwy przegrywane. Sukces generacji „Yé-Yé” z 1966 roku wzbogacił klubowe muzeum o Puchar Europy numer sześć. Jedną z prominentnych postaci finałowego meczu z belgradzkim Partizanem był José Martinez Sánchez Pirri, nominalny defensywny pomocnik rodem z Ceuty, hiszpańskiego miasta na północy Afryki. Oprócz walorów destrukcyjnych, dysponował on talentem, by rewelacyjnie kreować grę i skutecznie strzelić na bramkę. Podczas szesnastu sezonów, które spędził w Realu Madryt aż 123 razy wpisywał się na listę strzelców. Wiking uniwersalny i - przede wszystkim - mężny i waleczny. Wszyscy madridistas mogli przekonać się o tym 21 maja 1971 roku, kiedy Królewscy powtarzali finał Pucharu Zdobywców Pucharu przeciwko Chelsea - powtarzali, ponieważ pierwsze starcie zakończyło się remisem i według ówczesnych reguł, by rozstrzygnąć o triumfie, należało rozegrać konfrontację od nowa. „Co z Pirrim?”, obawiali się o kapitana przed gwizdkiem partnerzy z Realu Madryt… Niestety w pierwszym meczu z angielskim zespołem - precyzując: dwa dni wcześniej - Hiszpan nabawił się kontuzji, doznając pęknięcia kości ramienia. Dziś nikt nie ryzykowałby zdrowia piłkarza, ale wtedy, prawie czterdzieści lat temu, piłka nożna miała inne, momentami toksyczne, prawa. Wedle regulaminu, Pirri bowiem w powtarzanym finale wystąpić musiał! Przez pełne dziewięćdziesiąt minut walczył, biegając po murawie z ręką na temblaku przytwierdzoną do korpusu. Mimo że Real Madryt przegrał tę potyczkę 1-2, kontuzjowany hiszpański filar stał się bohaterem i ilustracją poświęcenia dla zespołu. Smaczku całemu opowiadaniu dodaje fakt, że po zawieszeniu butów na kołku, Pirri wstąpił na uniwersytet, zaliczył egzaminy i… został lekarzem specjalizującym się urazach, które dotykają piłkarzy. Przez wiele lat pracował w sztabie medycznym Realu Madryt.

Kiedy odbywało się to wszystko, otwierały się dopiero wrota kariery przed José Antonio Camacho, który w 1974 roku debiutował w wikińskich barwach. Niestety, także i Camacho nie ominęła groźna kontuzja, prawdopodobnie najpotworniejsza ze wszystkich opisywanych… 23-letni piłkarz rozkwitał właśnie piłkarsko - silny, ambitny i energiczny lewy defensor, rokujący spore nadzieje na przyszłość. Wszystko rysowało się dla niego w śnieżno białych barwach. Wtedy nastąpił dramat. Podczas którejś z sesji ćwiczeniowych doznał równocześnie trzech kontuzji, które piłkarzom śnią się tylko w najczarniejszych koszmarach - pęknięta łękotka i zerwane obydwa więzadła stawu kolanowego! Nawet kilka operacji, które na nim przeprowadzono w Paryżu, nie gwarantowały, że kiedykolwiek powróci na murawę. Jednak Camacho wierzył - wierzył i był pewien, że spełnić się może tylko praktykując futbol... Minęły dwadzieścia dwa miesiące od momentu straszliwego skomplikowanego urazu zwanego „triadą”. Dwadzieścia dwa miesiące bez futbolówki. Dwadzieścia dwa miesiące wstrzymania kariery. Dwadzieścia dwa miesiące rehabilitacji i ćwiczeń indywidualnych. Lecz Feniks odrodził się! Mimo że Camacho nie od razu odzyskał dawną sprawność, z miesiąca na miesiąc coraz bardziej stabilizował formę. Wkrótce na nowo stał się podstawowym defensorem zespołu, aktywnie wspomagając Wikingów w sięgnięciu po dwa Puchary UEFA i cztery Mistrzostwa Hiszpanii i dołączając tym samym do galerii legend Realu Madryt. Wolą walki i finałowym sukcesem pokazał, że nie warto się poddawać, nawet gdy wszystko sprzysięga się przeciwko nam.

Straszliwe urazy dotykały też wielu spośród pozostałych Wikingów. Jeszcze w barwach mediolańskiego Interu brazylijski snajper Ronaldo przez nikogo nie atakowany padł na murawę niczym rażony piorunem, zerwawszy ścięgna kolanowe. Dawano mu małe szanse na powrót, lecz on potwierdził, że skreślano go zbyt wcześnie, wracając z tą samą magią w stopach na stadiony w Korei i Japonii. Cała seria kontuzji nękała też Hugo Sáncheza, bodajże najefektowniejszego wikińskiego egzekutora wszech czasów, zaraz po odebraniu przez niego „Złotego Buta” za sezon 1989/90. I Pahińo, i Jacinto Quinconcesa, i Rafaela Vazqueza, i… można tak bez końca. Na szczęście wszystkich definiowała waleczność. Każdy z nich był świadomy, że mimo iż przed nim droga, która wiedzie pod górę, tylko tą drogą można dostać się z powrotem na szczyt…

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!