Advertisement
Menu
/ soccernet.espn.go.com

Widok z loży prasowej na Bernabéu

Felieton Phila Balla

Phil Ball jest pisarzem i felietonistą portalu ESPN, a poniższy felieton nie (!) opisuje bieżących wydarzeń w Realu Madryt. Został opublikowany 28 września 2009 roku. Ze względu na temat felietonu - wizytę autora na meczu Realu Madryt na Estadio Santiago Bernabéu, postanowiłem do niego wrócić i przetłumaczyć. Miłej lektury.:)

----------------------------

W 57. minucie spotkania z Tenerife Cristiano Ronaldo rusza z okolic środka własnej połowy boiska. Szybko rozgląda się na lewo i prawo, sprawdzając, czy jest komu podać piłkę.

Decyduje, że samotny galop w kierunku pola karnego rywali będzie najlepszym rozwiązaniem. Przyspiesza, nabierając zawrotnej prędkości, w kierunku grupy ubranych w niebieskie koszulki obrońców Tenerife. Oni, zgromadzeni gęsto na własnej połowie boiska, spodziewają się, że Ronaldo za chwilę zmieni kierunek biegu, zejdzie na któreś ze skrzydeł, gdzie znajdzie więcej przestrzeni. Zaczynają się lekko rozpraszać w strefie przed własnym polem karnym. A Cristiano galopuje prosto na nich, z charakterystycznie wysoko uniesionymi kolanami, jak czystej krwi wierzchowiec, któremu znudziło się kłusowanie i postanowił ruszyć na całość, choćby w samo piekło. Zauważając szczelinę w obronie rywala, Portugalczyk wpada w nią na pełnej prędkości, a obrońcy wyglądają na jego tle niczym telegraficzne słupy. Już z pola karnego Ronaldo oddaje strzał na miarę gola sezonu, lecz bramkarz rywali Sergio Aragoneses sobie tylko znanym sposobem przenosi piłkę nad poprzeczką, psując tym samym całą zabawę.

Byłem wtedy na trybunie prasowej Estadio Santiago Bernabéu. Kilka metrów poniżej tłum kibiców wstał jak jeden mąż i głośno fetował akcję Portugalczyka. Widziałem starszego mężczyznę, prawie osiemdziesięciolatka. Wyraz jego twarzy był wart każdych pieniędzy. To, co właśnie zrobił Ronaldo, obojętne czy go uwielbiasz, czy nienawidzisz, przypomniało temu sędziwemu Madrileńo czasy młodości. Takie właśnie akcje musiał oglądać dziesiątki lat temu i najwyraźniej nie przypuszczał, że ujrzy je ponownie.

Impulsywny, porywczy styl gry Cristiano Ronaldo, nacechowany specyficzną "mądrością piłkarskiej ulicy", gdzie trzeba być silniejszym, sprawniejszym, szybszym, bo inaczej zginiesz, nie musi zawsze przekonywać futbolowych purystów. I co z tego, skoro podrywa kibiców z miejsc i napełnia ich czystą ekstazą. Można mieć pewność, że było bardzo podobnie, gdy grali Di Stéfano, Gento czy Puskás.

Akcja Ronaldo stanowiła najważniejszy, złoty moment tamtego spotkania. W pierwszej połowie nuda aż nakryła Bernabéu mgłą. W tym wieku gorszych czterdziestu pięciu minut tutaj nie zaznano. César Menotti, sławny trener, Mistrz Świata z Argentyną w 1978 roku powiedział kiedyś: "Były takie wspaniałe czasy, gdy budziłeś się rano z myślą, że jest pięknie, ponieważ popołudniu zobaczysz Maradonę na boisku". Teraz, zamiast nazwiska Diego Maradony, można wstawić nazwisko Cristiano Ronaldo.

Zaczynam dochodzić do przekonania, że rywalizacja pomiędzy Realem a Barceloną lekko usuwa się w cień, gdy co tydzień możemy podziwiać wyczyny Cristiano w Realu i Messiego w Barcelonie. A jest jeszcze przecież Kaká! Apatia Realu w pierwszej połowie była w pewnym stopniu związana z jego nieobecnością na boisku. Większe znaczenie miała jednak mądra taktyka Tenerife, które starało się odciąć Xabiego Alonso od piłek. Lass i Granero to nie ta sama klasa w zakresie rozdzielania piłek, a Xabi uginał się pod naporem rywali. Kaká siedział na ławce, wbrew opiniom prasy, krytykującej trenera Manuela Pellegriniego za nieustanne rotacje i sugerującej, że zostanie on zwolniony, jeżeli nie będzie, zgodnie z "życzeniami" Florentino Péreza" non-stop stawiał na najlepszych zawodników.

W drugiej połowie pojawili się na boisku Kaká z Gutim. I nagle powróciła naturalna prostota futbolu. Guti może być wcieleniem niekonsekwencji, nierównej gry, ale wrodzona elegancja jego ruchów i niesamowita, architektoniczna wręcz precyzja podań, powinna być doceniana na żywo z trybun stadionu. W telewizji nie wygląda tak samo. Tenerife nagle zaczęło wyglądać jak przeciętny zespół, chociaż w pierwszej połowie było lepsze. Po dwóch minutach od rozpoczęcia drugiej polowy Real wyszedł na prowadzenie. Bramkę zdobył Benzema, uderzeniem głową, wykorzystując precyzyjne dośrodkowanie Alonso.

Kakę również ogląda się wspaniale. Zawieszony tuż za linią atakujących, porusza się swobodnie i jest trudny do upilnowania. Może nie jest wyjątkowo szybki, za to z piłką przy nodze przyspiesza fenomenalnie. Jest jak sportowy samochód, który maksymalną prędkość osiąga w możliwie najkrótszym czasie i nie musi być to prędkość Ronaldo, aby być niedoścignionym. Dysponuje umiejętnością zmiany tempa, jaką rywalowi opanować nie sposób. Zwłaszcza gdy rywal, za którym Brazylijczyk się znajduje, zostawi mu choć trochę wolnej przestrzeni. Szuka tej przestrzeni, unika ścisku, bezpośredniego kontaktu z przeciwnikiem. Ten jego styl gry wzdłuż pionowej linii boiska momentalnie zburzył obronne zasieki graczy z Teneryfy. Wszyscy dziennikarze wokół mnie zaczęli klikać w laptopy wpisując w pomeczowe raporty hasło "a nie mówiłem, że tak będzie?". Kaká zdobył także wspaniałą bramkę, mocnym i precyzyjnym uderzeniem zza pola karnego, wewnętrzną częścią stopy, praktycznie bez znaczącego ruchu nogi. Aragoneses nie miał tym razem szans na skuteczną obronę.

Przybyłem do Madrytu, aby zebrać ostatnie materiały do trzeciego wydania mojej książki zatytułowanej "White Storm", co zostało przetłumaczone na język hiszpański jako Tormenta Blanca. W wydaniu hiszpańskim znajdą się nowe rozdziały powstałe po powrocie Florentino Péreza na stanowisko el presidente klubu. Nie jestem kibicem Realu Madryt, chociaż przypisywano mi to wielokrotnie. Muszę jednak przyznać, że wizyta na meczu Realu Madryt na Bernabéu jest wspaniałym przeżyciem. Przede wszystkim z powodu wrażenia, że ta cała ogromna metropolia skupia się właśnie na spotkaniu Realu. Jakby miasto i jego najsłynniejszy klub stanowili absolutną jedność. Fani Atlético pewnie się nie zgodzą, jednak trudno tę tezę podważyć. Tak samo jest na przykład w Bilbao, Newcastle, Sewilli i w paru innych miejscach na ziemi. Gdy znajdziesz się przed meczem w tym pulsującym tłumie, gdy zobaczysz przebijających się przez ten tłum policjantów na koniach, ekipy telewizyjne montujące osprzęt i kable, czujesz, jakbyś znalazł się w centrum Wszechświata. I dziwisz się, jakim cudem istnieją ludzie, którzy nie interesują się futbolem. Może to i głupie, ale prawdziwe.

Dziennikarz jednej z gazet sportowych przeprowadzających ze mną wywiad zapytał, czy jestem kibicem los Merengues? Odpowiedziałem słynnym cytatem Santiago Seguroli, gdy kiedyś zapytano go o to samo. Segurola to jeden z najważniejszych dziennikarzy piszących o Realu Madryt. Co istotne, pochodzi z Bilbao i kibicuje tamtejszemu zespołowi numer jeden. Zapytany, czy trzyma kciuki i za Real, i za Athletic odpowiedział: "To biologicznie niemożliwe". Świetna wypowiedź. Ja trzymam stronę Realu Sociedad i czuję tak samo. W San Sebastián nadal są lekko przerażeni, że napisałem książkę o Realu Madryt. Próbowałem tłumaczyć, równie dobrze mógłbym cmoknąć kogoś w d... . Gdy za kilka tygodni będzie o książce głośniej, mogą nawet wygnać mnie z kraju. Wtedy ESPN będzie musiała znaleźć innego felietonistę.

Przepraszam za dość osobisty ton tego felietonu. Nie chodzę co tydzień na wielkie mecze. Nie spotykam się tam z tą samą paczką dziennikarzy. Dzięki temu podniosłość piłkarskiego wydarzenia nigdy nie traci błysku i lepiej zapada w pamięć. Przynajmniej według mnie. Po spotkaniu z Tenerife zszedłem do strefy mieszanej. Można tam spotkać piłkarzy, podstawić im pod nos mikrofon, zadać kilka pytań stojąc za prowizoryczną barierką. Nigdy nie pozbyłem się szacunku dla profesjonalnych piłkarzy, chociaż, jak pokazuje doświadczenie w przeprowadzaniu wywiadów, wielu z nich to tępe głowy i lepiej na takowych nie trafiać. Lecz gdy widzę ich na żywo, w zwykłym ubraniu, z bliskiej odległości, zawsze mam to samo, nieodparte wrażenie - jacy oni młodzi i jacy delikatni. Niemożliwe, że to oni walczą na boisku.

Tym razem pierwszy wyszedł Iker Casillas. Wyglądał tak chłopięco, jakby udawał się właśnie na podwieczorek do swej mamy. Jeżeli tak właśnie było to mam nadzieję, że kazała mu zgolić tę beznadziejną brodę.

Następnie pojawiło się kilku zawodników Tenerife, nikt jednak nie chciał z nimi rozmawiać. Było mi ich trochę żal, ale oni pewnikiem byli zadowoleni, że mogą szybko udać się do klubowego autokaru. Wreszcie pojawił się bohater wieczoru na Bernaboł, Karim Benzema. Bernaboł... Dlaczego Brytyjczycy nadal tak wymawiają nazwę stadionu Realu? To jedna z wielkich zagadek naszych czasów.

Hałaśliwa gromada dziennikarzy natychmiast obstąpiła Karima i zarzuciła biednego chłopaka lawiną trudnych pytań w języku hiszpańskim. W pewnym momencie postanowiłem interweniować. "Czy jesteś teraz szczęśliwy?", zapytałem po francusku. Rozglądnął się po twarzach dziennikarzy, szukając swego rozmówcy. Nie znalazł, więc odpowiedział "Si si. Tres contento". Po raz pierwszy w historii futbolu doszło do tak dziwacznego spotkania języka francuskiego z hiszpańskim. Moment ten został uwieczniony na kiepskim jakościowo zdjęciu, z winy kiepskiej jakości aparatu, jaki miałem pod ręką.

Inne powody, dla których udałem się do Madrytu? Mecz Realu z Tenerife był szczególny ze względu na pierwsze boiskowe spotkanie braci Xabiego i Mikela Alonso. Nigdy wcześniej nie grali przeciwko sobie. Ich tato Periko Alonso występował w Realu Sociedad i zdobył z nim tytuł w 1980 roku. Później przeszedł do Barcelony. Również odwiedził Madryt z okazji meczu z Tenerife.

Baskijska prasa niewiele pisała o spotkaniu Alonso vs Alonso, jakby wciąż nie pogodziła się z faktem gry Xabiego dla Realu Madryt. Gdy grał dla Liverpoolu nie było żadnego problemu. Ba, pisano o tym dużo i często. Podpisanie kontraktu z wrogiem wymaga jednak sporo czasu na przetrawienie tej wiadomości w Kraju Basków. Podczas meczu z Tenerife zauważyłem, że biały kolor koszulki Realu nie pasuje jeszcze do Xabiego. Do Ronaldo również jeszcze nie pasuje. Nie przypasował tak szybko, jak to było w przypadku Zidane'a i jak jest teraz w przypadku Kaki. Nie ma w tym spostrzeżeniu żadnej złośliwości. Kolor im jeszcze nie leży, ale grają dobrze.

Bracia Alonso pierwsze piłkarskie kroki stawiali w klubie dla chłopców o nazwie Antiguoko. Gdy Xabi odchodził do Realu Sociedad w wieku szesnastu lat, Antiguoko zarobiło na nim 600 tysięcy euro. W mądrze spisanym kontrakcie był jeden kluczowy punkt. Za każdym razem, gdy Xabi zmienia klub, Real Sociedad dostaje 5% od sumy transferu, natomiast 40% z sumy uzyskanej przez klub z San Sebastian trafia do Antiguoko. To bardzo duże pieniądze dla amatorskiego klubu na peryferiach futbolu. Pozwalają one na zatrudnianie dobrych trenerów i skautów. Gdy w murach oszałamiającego Bernabéu walczyli przeciwko sobie bracia Alonso (zawodnik Evertonu Mikael Arteta również jest wychowankiem Antiguoko), mój syn debiutował w barwach tego malutkiego klubu w kategorii wiekowej do lat 15. Antiguoko wygrało z Hondarribią 1:0. Ot, poetyczny weekend. Wybaczcie to pobłażanie samemu sobie. Kiedyś napiszę więcej o Antiguoko. System, w oparciu o który działa ten klub, mówi sporo o sposobach, jakie stosują wielkie futbolowe organizacje w poszukiwaniu młodych talentów do swoich zespołów.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!