Advertisement
Menu
/ RealMadryt.pl

RealMadryt.pl w Madrycie: Życie jak...

Pierwszy dzień pobytu w stolicy Hiszpanii ujęty zdjęciem i słowem

Gdy człowiek odnajduje się gdzieś świetnie, gdy zwyczajnie czuje się gdzieś naprawdę dobrze, mówi często, że to „życie jak w Madrycie”. A że w Madrycie byliśmy razem, my, redakcja RM.pl, postaraliśmy się sprawdzić, ile jest prawdy w tym popularnym powiedzeniu.

Przede wszystkim trzeba się było do tego Madrytu jakoś dotarabanić. Z warszawskiego Okęcia lata Iberia, linia dobra i piwo do obiadu podają. I widoki śliczne - tu akurat nad Pirenejami.

Lotnisko Barajas wita nas piękną pogodą. I genialnym, choć wszędzie poza Polską powszechnym, wynalazkiem - stacją metra, które bezpośrednio z lotniska wiezie podróżnego do centrum Madrytu. Prosto z lotniska - proszę władz Warszawy.

Tuż po zakwaterowaniu, uderzamy pod jedyne słuszne miejsce - Estadio Santiago Bernabéu. Piękny, dostojny, spokojny. I Cibeles. Fontanna bogini madridismo stoi na środku bardzo ruchliwego ronda. O drugiej w nocy ruch, nie przymierzając, piekielny i trzeba ryzykować zdrowie, aby dostać się tam i z powrotem, podczas zmian drogowych świateł.

Czwartek, 20 marca. Budzimy się w centrum Madrytu, hostel Luis Velez przy ulicy Luis Velez de Guevara. Czas śniadać. W Madrycie.

Tuż obok hotelu, zaraz za rogiem, czekają lokalne smaki. Knajpka, jakich tu mnóstwo. Najważniejsze, że jesteś głodny porannego przeżycia kulinarnego, głodny inności posiłku, głodny nowych wrażeń. Na przystawkę dostajesz promienie słońca, w których możesz się kąpać, ile dusza zapragnie.Ot, tak sobie siedząc.

Ech, jest tuż po połowie marca, w Polsce podobno śnieg, a w Madrycie kawa wypita w czystym słońcu czysto niebieskiego nieba. Nad Tobą dojrzewają mandarynki, miejski autobus przejeżdża w kierunku przystanku ”coś tam y Pavones”. Zidanes? Może. Tapas à-la Andaluzja podają. Typowa regionalna szynka - surowe mięso, rok dwa lub trzy leżakowane i przekładane z jednej strony na drugą, solone i naturalnie konserwowane. Pod nim tarte, świeże pomidory i chrupiący tost z białego chleba. 3,50 ojro kosztuje ten przywilej. I kawa. Europejskich centów jedynie 70, a pyszna i pobudza łagodnie, jakby chciała nas przekonać, że życiem jak w Madrycie(m) delektować się trzeba spokojnie, z umiarem dawkując przyjemności. Niby jest sennie, powolnie i błogo. Człowiek nie spieszy się i nie spieszy się nic. Tylko autobus miejski w kierunku przystanku "coś tam y Pavones.

Czas na nas. Tuż obok stacja metra Tirso de Molina, jak ten bramkarz Patetis swego czasu, co Citkę lobował. A może to Citko lobował jego? Nieważne. Ważne jest to, że za jedno ojro (chociaż przy kilkudniowym pobycie warto kupić tzw. Abono Turistico i jeździć do woli) wbijasz w metro na rzeczonym Tirso de Molina (taki pisarz był, hiszpański, kronikarz klasztoru Nuestra Seńora de la Mercem). Na trzeciej stacji, Tribunal zwanej, przesiadasz się z linii jasnoniebieskiej na ciemnoniebieską, trzy przystanki, i wysiadasz na stacji Santiago Bernabéu. Kilka schodków, kilka kroków. Finał przedsmaku pielgrzymki do madryckiej Ziemi Świętej.

Relację z Tour de Bernabéu znajdziecie tutaj. Ja dodam tylko, że socios mają ten piękny przywilej, iż prawie zawsze mogą sobie na stadion wejść, nie płacąc (Tour kosztuje 15 euro), usiąść gdzie się podoba i na prawie pustym Bernabéu poczytać książkę, odpalić laptopa czy po prostu podziwiać i smakować chwilę. Pięknie. A stadion naprawdę przytłacza potęgą. Tutaj akurat widok zza bramki.

Spacer po galeriach, gdzie prezentowana jest historia Realu Madryt, wydaje się nie mieć końca. Z jednej strony to fenomenalna sprawa, tak dbać o dzieje byłe, dumnie prezentować osiągnięcia, tytuły, puchary i nieśmiertelne chwile. Z drugiej, mocny dowód na to, jak wielką rolę odgrywa marketing i troska o klienta.

Wspaniale wygląda galeria, w której, w porządku chronologicznym, można zobaczyć wszystkich piłkarzy Realu Madryt, jacy kiedykolwiek zagrali w białych barwach. Piłkarsko rzecz ujmując, ciężko o większy kontrast niż w przypadku tej tej pary... O salach pełnych trofeów nie wspomnę, od ilości pucharów człowiek dostaje oczopląsu, a ktoś jeszcze sprytnie wymyślił, aby w niektórych miejscach wisiały na ścianach lustra, uff…

Na trasie Touru jest również jeden ze stadionowych barów. Pracujący tam Hiszpan niestety nie zgadza się na wywiad. A szkoda, od wieloletniego kibica Los Blancos, w dodatku pracownika klubu, można byłoby dowiedzieć się wielu ciekawych historii. Pewnie potrzebna oficjalna zgoda klubu, a na załatwianie tego nie mamy czasu. Idziemy dalej.

Tuż przy murawie stoją ochroniarze. Nie ma mowy o tym, by urwać małe źdźbło, a nawet pocałować. Cóż, wykładzina to może i nie to samo, lecz czego redaktorzy RM.pl nie zrobią dla miejsca tak szczególnego. :). Rytualne zdjęcia na ławce rezerwowych, przejście przez korytarz, którym wybiegają piłkarze i te niesamowicie wyglądające, potężne herby, szatnia, sala konferencyjna i przejście do Tienda Bernabéu, oficjalnego sklepu Realu Madryt, trzypiętrowego molocha, w którym znajdziesz wszystko, co z Realem związane. A nawet jeżeli czegoś nie znajdziesz, to tylko dlatego, że źle szukałeś.

Z jednym wyjątkiem. Jak sprawdził redaktor marthen, zajmujący się koszykówką w królewskim wydaniu, nie można kupić obecnie koszulek koszykarzy właśnie. Powodem rozbieżności na linii klub - sponsor sekcji koszykarskiej.

Największe wrażenie robią chyba kapitalnie skrojone garnitury Hugo Bossa, oficjalne garnitury klubu. Kosztują sporo, ponad 700 euro, redakcja ma jednak obiecane, że jeżeli dojdzie kiedyś do wewnątrzredakcyjnego ślubu, Pan Młody otrzyma taki gajerek w ślubnym prezencie. Choćby i dlatego warto.:)

Stadion opuszczamy oszołomieni wrażeniami, lecz bez większego żalu. W końcu wkrótce tu wrócimy – na spotkanie z Almeríą.

Tymczasem organizmy zaczynają domagać się zastrzyku energii. Warunek jeden – jedzenie ma być tutejsze, tradycyjne, hiszpańskie. Ech, gdyby było to takie proste.

Wybór pada na bliską stadionowi knajpkę. Dwadzieścia pięć rozgadanych osób (donde esta madziuszek i remontada es posible słychać najczęściej) wbija do środka, obsługa zachowuje stoicki spokój i po chwili zabija nam klina, że ręce opadają, a człowiek zaczyna zastanawiać się, czy to on jest nienormalny, czy w tym akurat miejscu jest coś niezupełnie tak, jak trzeba.

Rozchodzi się o to, że restauracja podzielona jest na dwie części – pierwszą barową, drugą bardziej oficjalną. Dwudziestu trzech chłopa i dwie urocze redaktorki mają ochotę na tradycyjną hiszpańską tortillę. Paradoks polega na tym, że możemy ją zamówić i zjeść tylko (!) w części barowej. W części restauracyjnej podają wszystko… oprócz tortilli.

Cóż poradzić, jeden to z wielu paradoksów Madrytu, o których zresztą następnym razem. Część osób decyduje się na tortillę w barze, część zasiada w części restauracyjnej. Kilku odważnych zamawia callos – jedną z tradycyjnych potraw hiszpańskich, przysmak podobno. Z grubsza rzecz ujmując, to takie polskie flaki. Potrawa z wołowych podrobów, żołądków i takie tam. Wygląda podejrzanie, smakuje jeszcze gorzej. Gęsty, słony i niesamowicie klejący wywar z mięsną wkładką, całkiem sporą zresztą. Wniosek – uważać na callos.

A wieczór to tłum ludzi na ulicach, kolory w pubach i klubach, miasto kusi atrakcją. Jutro – wizyta w Valdebebas.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!