Advertisement
Menu
/ RealMadryt.pl i różne

[WOW]: O tych, co nigdy nie stali się Wikingami

"Wieczorne Opowieści Wikinga", nowy autorski cykl na RealMadrid.pl!

Kiedy w połowie dwudziestego wieku wraz z miłościwie nam panującym don Santiago Bernabéu nadeszły owocne lata dla Realu Madryt, w prasie ostrzegano: „Real Madryt terroryzuje Europę niczym Wikingowie tysiąc lat temu, równając z ziemią wszystko, co staje mu na drodze.” Dziś w hołdzie dla historii Klubu rozpoczynamy na łamach RealMadrid.pl nowy cykl: „Wieczorne Opowieści Wikinga”, w którym tematycznie odgrzewamy wikińskie ciekawostki, odtwarzamy kontrowersyjne sceny i odkrywamy przemilczane fakty. Dziś zajmiemy się herosami futbolu, którzy, mimo iż istniały na to szanse, nigdy nie ubrali trykotu Realu Madryt.

Nazwisko don Santiago Bernabéu dla każdego Wikinga powinno być bez mała święte. Dlaczego? On właśnie sprowadził do klubu świecącą najjaśniejszym w historii blaskiem konstelację gwiazd, które latami narzucały Hiszpanii i Europie piłkarską dominację. On też przy ulicy Castellana postawił nowoczesny stadion, który z czasem stał się świadkiem lat chwały. Ogromne zasługi don Santiago dla Realu Madryt są bezdyskusyjne, aczkolwiek nie wszyscy pamiętają, że kilku marzeń nie był na siłach spełnić nawet On, najznakomitszy władca wikiński.

Jeszcze przed kontrowersyjnym transferem Alfredo Di Stéfano do stolicy Hiszpanii, w czasach, kiedy rozgrywki Pucharu Europy ledwie planowano, sukcesy na węgierskich murawach odnosił Lászlo Kubala. Jego talent, wizja gry i piłkarska fantazja znacznie przewyższały umiejętności piłkarzy tamtego pokolenia. Latem 1950 roku Kubala przybył do Hiszpanii, aby tu wraz z ekipą Hungarią, skompletowaną z uchodźców politycznych, rozegrać towarzyskie mecze z wyselekcjonowanymi zespołami Madrytu i Hiszpanii oraz barcelońskim Espanyolem. Wtedy hiszpańskie kluby zaczęły bacznie obserwować grę napastnika. Wśród nich uwagę na Węgra skierował także Santiago Bernabéu, który z coraz większą śmiałością planował budowę zespołu wszechczasów, a także Josep Samitier, szef skautów Barcelona CF. Mimo że to Królewscy pierwsi wysłali do Węgra formalną propozycję kontraktu, ten ostatecznie wzmocnił szeregi przeciwnika. Jak do tego doszło? Spekuluje się, że aby sfinalizować transfer Samitier poruszył własne „wtyki” w reżimie frankistowskim, aczkolwiek to oskarżenie może budzić wątpliwości, zwłaszcza, że kilka lat później to Real Madryt był niby tym faworyzowanym. Tak czy inaczej, faktem pozostaje to, że Samitier i Kubala wystąpili wkrótce razem w filmie „Gwiazdy szukają pokoju”, finansowanym przez hiszpański aparat państwowy…

Inną perłą, która legendarnemu prezesowi umknęła sprzed nosa, był Eusébio. Kiedy w 1962 roku Real Madryt po raz pierwszy w historii w finale Pucharu Europy musiał obejść się smakiem, napastnik Benfiki odgrywał rolę kata. Jego dublet strzelony po indywidualnych akcjach wprawił w podziw działaczy Królewskich. Już wcześniej w Europie szeptano o talencie Czarnej Pantery z Mozambiku, ale don Santiago niczym ewangeliczny Tomasz nie wierzył zanim nie doświadczył tego na własnej skórze. Jednakowo zresztą sprawy miały się z transferami pozostałych graczy złotego składu - Di Stéfano imponował mu grając przeciwko Wikingom w trykocie kolumbijskiego Milionarios de Bogota, Gento - w barwach Racingu Santander, natomiast Kopa - w pierwszym finale Pucharu Europy w szeregach Stade de Reims. Piłkarska emerytura Di Stéfano nadciągała więc wielkimi krokami, a w stolicy Hiszpanii nadal brakowało ofensywnego partnera dla Amancio Amaro. Kiedy więc polujący na następcę Argentyńczyka Bernabéu postanowił sprowadzić Eusébio, a sam piłkarz okazał się być optymistycznie nastawionym do przeprowadzki, do sfinalizowania transferu brakowało tylko podpisu. Jednak wtedy na przeszkodzie stanął portugalski dyktator António Salazar, który nie pozwolił, by nowa nadzieja Portugalii przedwcześnie opuściła ojczyznę. Zwłaszcza, że piłka służyła Salazarowi za część propagandy, a na transparentach co rusz widniało hasło „3F”. Jak wieś Fatima, muzyka fado i właśnie futbol, symbolizujące kolejno katolicyzm, nostalgię i sportową dumę narodową.

Zerwanie negocjacji z Portugalczykami sprawiło, że Bernabéu wraz ze swym doradcą, Raimundo Saportą, postanowili skoncentrować się na sprowadzeniu 22-letniego napastnika Santosu, który z reprezentacją Brazylii właśnie zdobył Puchar Świata. Jego przezwisko - Pelé - na wieki wpisało się do kronik futbolu. Ostatecznie, również i Pelé pozostał w domu, ponieważ Wikingom, a także Juventusowi i Manchesterowi, nie udało się osiągnąć porozumienia z rządem Brazylii. Dokument z argumentem odmownym stwierdzał, że Pelé to „narodowy skarb Brazylii i z tego powodu musi pozostać w kraju”. I znowu skończyło się fiaskiem.

Wraz z upływem lat Real Madryt stracił pozycję imperialisty. Starał się wspiąć na nowo na wyżyny, gromadząc u siebie graczy formatu światowego. Był rok 1974, kiedy wikiński obserwator zjawił się w Polsce, w Warszawie. Status bezdyskusyjnego lidera Legii i reprezentacji Polski miał wtedy Kazimierz Deyna, brązowy medalista Mistrzostw Świata w RFN i świeżo upieczony laureat Brązowej Piłki. Fotel prezesa Realu Madryt ciągle zasłużenie był własnością don Santiago Bernabéu, stawiającego w tamtym czasie przed sobą nowy cel: po słabszych sezonach ponownie uczynić Real Madryt wielkim. Prezes upatrywał w Deynie kluczowego rozgrywającego dla nowo budowanego zespołu. Wysłał więc do Warszawy oficjalne zapytanie z propozycją finansową, pomocnikowi natomiast trykot Realu Madryt z numerem 14 na plecach. Wszystko wskazywało na to, że niebawem Deyna postawi stopę w stolicy Hiszpanii, lecz ponownie do świata sportu wkroczyła polityka. Problem piłkarza polegał na tym, iż był on formalnie podoficerem Ludowego Wojska Polskiego i to ono wypłacało mu pensję finansową. Hiszpania natomiast cały czas zmagała się z dyktaturą Franco - co prawda coraz bardziej upadającego na zdrowiu, ale stale dyrygującego wojskiem i instytucjami. Przez komunizm generał Franco stawiany był w tym samym szeregu, co Hitler i Mussolini. Do negocjacji transferowych włączyły się więc władze PRL, które wstrzymały całą operację i okazję na indywidualny sukces kto wie, czy nie najgenialniejszego polskiego piłkarza wszech czasów. A szkoda, ponieważ gdyby Deyna wzmocnił owoczesne szeregi Królewskich, notowałby asysty przy bramkach Santillany i Juanito. Być może taki tercet atakujących wskrzesiłby w stolicy Hiszpanii nadzieje na kolejne europejskie trofeum…

Mijały lata, odmieniał się Real Madryt, odmieniał się też świat sportu. To, że futbol dwudziestego pierwszego wieku wkroczył w fazę skomercjalizowaną nie pozostawia wątpliwości. Jako flagowego przedstawiciela napędzającego to zjawisko, można wskazać Florentino Péreza, który w latach 2000-2006 zasiadał za sterami Realu Madryt. Po spektakularnych transferach Luisa Figo, Zinédina Zidane’a i Ronaldo, nastało kolejne mercado. Oczy piłkarskiego świata skierowały się na oficyny stadionu Bernabéu, gdzie Florentino obmyślał mocarstwowe zakusy. Pierwszy w kolejce na nowego galaktycznego był David Beckham, kapitalny prawy pomocnik Manchesteru United, ale także, co odegrało rolę fundamentalną, ikona medialna. Anglika udało się ściągnąć na Bernabéu, ale pewnym kosztem i to nie finansowym. Okazało się, że aby pozyskać Beckhama, Florentino Pérez zrezygnował z zakupu Ronaldinho, a właściwie „odłożył” go na następny rok. Skorzystała z tego Barcelona, gdzie Brazylijczyk z miejsca stał się supergwiazdą (powiedzmy: bożek-twarożek), prowadząc Dumę Katalonii do pasma sukcesów. Doszło nawet do tego, że w starciu z odwiecznym wrogiem publiczność na Estadio Santiago Bernabéu oklaskiwała go za fenomenalny występ przeciwko Realowi Madryt.

Dziś z zespołem Wikingów łączone są nazwiska Kakí (co ciekawe, tak wołano też na Kazimierza Deynę), Cristiano Ronaldo czy Davida Villi. Okazuje się, że cała trójka mogła grać w Realu Madryt nawet wcześniej, ale poszło o sprawy banalne - Pérezowi nie spodobał się pseudonim Brazylijczyka, a w Portugalczyku nie dostrzegł wtedy niczego galaktycznego. Szansę na Hiszpana roztrwonił natomiast Ramón Calderón - podobno różnica interesów Realu Madryt i Valencii wynosiła cztery miliony euro. Jeśli weźmiemy pod uwagę klasę napastnika i budżet Klubu, taka suma stanowczo nie powala na kolana, zwłaszcza, że dziś za te gwiazdy oferuje się pieniądze wręcz monstrualne. Tak czy owak to, czy któremuś z nich pisane przywdziać kiedyś wikiński trykot, pozostaje sekretem przyszłości.

To tyle na dziś w "Wieczornych Opowieściach Wikinga". I na koniec mała propozycja. Jeśli znasz inne ciekawe epizody z historii Realu Madryt na wszelakie tematy, napisz na adres [email protected] - niech i one ujrzą światło dzienne. A wszystko to, by saga mogła dalej trwać. A tymczasem, bywajcie zdrowi!

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!