Advertisement
Menu
/ RealMadryt.pl

Przed kolejnym Gran Derbi - część 1.

Niedziela, godzina 19.00, Barcelona


Pisać... pisać... pisać... o tych meczach można pisać bez przerwy, a nigdy nie napisze się wszystkiego. I właśnie to jest w nich najpiękniejsze – że są czymś większym od zwykłego meczu piłkarskiego, czymś, co – nieważne, jak banalnie to zabrzmi – absolutnie wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju.

Patrząc na sprawę zupełnie pragmatycznie, nie ma żadnych podstaw, by El Clásico wzbudzał tak wielkie emocje. Najbardziej utytułowane drużyny w kraju? Mecze między Interem, Juventusem i Milanem, choć oczywiście wzbudzają wielkie emocje, nie mogą się równać z Gran Derbi. Kluby reprezentujące dwa zwaśnione narody? Francisco Franco? To czemu nie mają takiej otoczki mecze z Athletikiem Bilbao? Tło, sportowe i pozasportowe, meczów Realu Madryt i FC Barcelona wymyka się ludzkim możliwościom opisywania. Niezwykłość tego zjawiska ma naturę taką bardziej aksjomatyczną... i piękną.

Czymże jest nazwa? To, co zowiem różą, pod inną nazwą równie by pachniało. (William Shakespeare, Romeo i Julia)

Nieważne, czy mówimy Gran Derbi, El Clásico, El Superclásico, Derbi Europa, Derby Hiszpanii, za meczami tymi stoi ponadstuletni kawał historii – już w maju 1902 roku Madrid CF i FC Barcelona zagrały pierwszy mecz w ramach pierwszej edycji Pucharu Króla (wówczas Pucharu Koronacji; madrycki niemowlak przegrał 1:3), a niedługo później Alfonso Albéniz Jordana stał się pierwszym zawodnikiem, który przeszedł z FCB do Real... pardon, do Madrid CF oczywiście, bo na tytuł Królewski musieliśmy czekać jeszcze osiemnaście lat.

Co było później, pamięta każdy kibic Realu Madryt. Były piękne momenty, jak triumfy w Pucharze Mistrzów, mistrzostwa Hiszpanii, całe dekady wypełnione pięknymi spotkaniami, także przeciwko Barcelonie, ale, spójrzmy uczciwie, zdarzył się też moment przykry, dla Barcelony wtedy, a dla nas obecnie. Generalissimus Franco był niestety raczej kibolem, nie kibicem, więc i kibolskie metody stosował. Nigdy pewnie nie dowiemy się, jak to było ze słynną sprawą transferu do Alfredo Di Stéfano do Madrytu (bodaj najbardziej wiarygodne źródło, sam zainteresowany, moralną odpowiedzialność składa na barki FC Barcelona, który chciał go tuż po kupieniu sprzedać do Włoch), ale już nie ma wątpliwości, że słynna wygrana 11:1 w Pucharze Generalissimusa możliwa była tylko dlatego, że frankistowscy milicjanci niedwuznaczną aluzją do emigracji katalońskich piłkarzy w czasie wojny domowej i możliwości powrotu do domu tylko dzięki “łaskawej amnestii" uświadomili tymże piłkarzom, iż wygrana Barçy bardzo zirytuje dyktatora (sytuację tę opisuje Franklin Foer w książce “Jak futbol wyjaśnia świat, czyli nieprawdopodobna teoria globalizacji").

Demokracja zresztą być może niewiele zmieniła – o sugestiach, jakoby za premiera Aznara sędziowie sprzyjali Los Blancos, zaś za Zapatero – Blaugranie, książkę by można napisać. A o drobnych złośliwostkach w rodzaju rzucania głową świni i telefonami komórkowymi w Luísa Figo tylko dlatego, że ośmielił się zostać zawodnikiem Realu Madryt, nie warto nawet wspominać. Ot, zwykły kretynizm, chociaż przecież w Anglii czy Szkocji tacy baseballiści-amatorzy nigdy w życiu nie weszliby na żaden stadion. To się nazywa cywilizacja.

Polityka i nacjonalizm to jednak tylko część zjawiska znanego jako Gran Derbi, ważna jak woda dla ryby, ale będąca jedynie tłem dla aspektu sportowego. W samej tylko La Liga oba zespoły walczyły ze sobą 154 razy – po dwa na każdy bez wyjątku sezon – strzelając w sumie 489 goli. Z tych spotkań wciąż, niezmiennie jeden zasługuje na ciągłe przypominanie, dlatego pozwolę sobie zacytować siebie samego sprzed ciut ponad roku i trochę o nim opowiedzieć:

Pierwszy wspaniały triumf miał miejsce jeszcze przed wojną domową, 3 lutego 1935 roku. W 10. kolejce na stadionie Chamartín stołeczna ekipa ograła Barcelonę osiem do dwóch. Prowadzona do boju przez fenomenalny tercet pomocników Pedro Regueiro - Bonet - Leoncito z legendarnym Zamorą w bramce, duetem obrońców Quesada - Quincoces (w tamtych czasach ustawienie 1-2-3-5 było standardowe) i świetnymi atakującymi, z których jeden, Ildefonso Fernando Sańudo García, strzelił cztery bramki, a drugi, Jaime Lazcano, dalsze trzy, nie dała Katalończykom najmniejszych nawet szans. Już po pierwszej połowie nasza drużyna prowadziła 5:1, a w drugiej - choć na prośbę gości zmieniono piłkę, a oni sami wyszli z wyraźnym nastawieniem na poprawienie haniebnego wyniku - dołożyliśmy im kolejne trzy gole. A po meczu najlepszym graczem gości i tak uznano Noguésa, czyli... golkipera Barçy. Wyglądało to tak:

8 - REAL MADRYT: Zamora; Quesada, Quincoces; Pedro Regueiro, Bonet, Leoncito; Lazcano, Luis Regueiro, Sańudo, Hilario, Emilín.
2 - BARCELONA: Nogués; Zabalo, Rafa; Guzmán, Soler, Lecuona; Taurina, Raich, Escolá, Pedrol, Pagés.
GOLE: 1-0 (min. 15): Lazcano; 1-1 (min. 17): Escolá; 2-1 (min. 21): Sańudo ; 3-1 (min. 29): Luis Regueiro; 4-1 (min. 35): Sańudo; 5-1 (min. 42): Lazcano; 6-1 (min. 47): Sańudo; 6-2 (min. 68): Guzmán; 7-2 (min. 73): Lazcano; 8-2 (min. 81): Sańudo.

Do dziś jest to rekordowe zwycięstwo ligowe Los Blancos nad ich arcyrywalem. Przywołany powyżej Emilio Alonso Larrazábal występował na boisku jako Emilín i był jednym z ojców tego triumfu, w którym asystował przy czterech golach. Baskijski napastnik niestety wyemigrował do Meksyku, gdy w Hiszpanii wybuchła wojna domowa.

Ach, piękny wspomnień czar. Ale niestety, w stolicy Katalonii nigdy nie poszło nam tak dobrze. Kiedy pierwszy raz strzeliliśmy tam pięć bramek, jeszcze w 1943, również pięć straciliśmy i wróciliśmy do Madrytu z jednym tylko punktem. W następnych latach, będących już latami el más grande de todos los grandes, Alfredo Di Stéfano, jeszcze dwa razy wbiliśmy Dumie Katalonii po pięć bramek, ale stojący wówczas w naszej bramce Vicente Train wyciągał z niej piłkę odpowiednio trzy razy w 1960 i raz w 1963 roku.

Na takie kanonady nie ma co liczyć, ale przynajmniej nie wchodzi też raczej w rachubę powtórka z sezonu 1950/51, kiedy to Barcelona pokonała nas 7:2.

A skoro już sobie wspominamy, to ciekawe, czy są wśród nas kibice Realu Madryt będący z tą drużyną od więcej niż piętnastu lat. Jeśli tak, to pamiętają ostatni prawdziwy pogrom na Camp Nou – 8 stycznia 1994 Real Madryt, mający wówczas za sobą dziesięć z rzędu meczów bez zwycięstwa na stadionie FCB, wówczas prowadzony przez Benito Floro, do przerwy przegrywał co prawda tylko jedną bramką, po trafieniu Romário, lecz już w pierwszych minutach drugiej odsłony na 2:0 podwyższył Ronald Koeman, kolejne dwa gole dołożył brazylijski snajper, a na cztery minuty przed końcowym gwizdkiem wynik na 5:0 ustalił Iván Iglesias i manita stała się faktem.

Od tamtego czasu przez pięć kolejnych meczów Los Blancos nie byli stanie strzelić gola na Camp Nou, zremisowali tylko cztery razy, w tym w zeszłym sezonie, a wygrali zaledwie raz – pod batutą Carlosa Queiroza pokonaliśmy Barçę 2:1 po golach Roberto Carlosa i Ronaldo. Wystąpiliśmy wówczas w składzie: Casillas – Míchel Salgado, Pavón, Raúl Bravo, Roberto Carlos – Beckham, Helguera, Figo, Zidane – Raúl, Ronaldo. Było to dopiero siedemnaste nasze zwycięstwo nad Barceloną na jej terenie. Ostatni zaś mecz, pod wodzą Fabia Capella, zakończył się pamiętnym remisem 3:3 – więcej o tym spotkaniu możecie przeczytać tutaj.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!