Advertisement
Menu

Na Camp Nou o honor i szacunek

Historia świata zna termin „wojna futbolowa", którym określa się krótki...

Historia świata zna termin „wojna futbolowa", którym określa się krótki konflikt zbrojny między Hondurasem a Salwadorem w 1969 roku, a za którego ostateczną przyczynę powszechnie uważa się porażkę Hondurasu w meczu eliminacji Mistrzostw Świata z Salwadorem właśnie. Europejski fan futbolu jednakże, słysząc zestawienie tych dwóch słów, jednoznacznie skojarzyć powinien też z nimi piłkarski fenomen w najczystszej postaci – Gran Derby de Espańa, Gran Derby de Europa, pojedynki Realu Madryt z FC Barcelona.

Są bowiem na świecie trzy rodzaje meczów między klubami: zwykłe, które są… no, zwykłe po prostu, co tydzień rozgrywa się na świecie tysiące takich; dalej: mecze derbowe, w których potykają się ekipy niekoniecznie z jednego miasta, ale zawsze połączone jakimś szczególnym antagonizmem; wreszcie rodzaj trzeci: Mecze od wielkiego „M", święte piłkarskie wojny elektryzujące nie tylko swój kraj, ale i cały kontynent, tudzież tysiące piłkarskich fanów poza nim, a wielu kibiców zainteresowanych drużyn skłaniających do odpowiadania na pytanie „Co oddałbyś za zwycięstwo swego klubu?" jednym, krótkim słowem: „Życie". I nie ma w tych odpowiedziach ni krzty przesady, bo takie właśnie są owe mecze. Są czymś więcej niż li tylko piłkarskimi potyczkami. Są pojedynkami człowieka z człowiekiem, pojedynkami, w których z pasją i poświęceniem używa się najpotężniejszej broni: ludzkiej woli. W Europie drużyn mogących stworzyć taką właśnie futbolową sztukę, wystawianą ma murawie zamiast na deskach najsłynniejszych teatrów, jest nader niewiele. Wszystkiego: dwie. Real Madryt i FC Barcelona.

Dawne, dobre i niedobre czasy

Czy ktokolwiek, kto na początku ubiegłego stulecia oglądał, a nawet grał w pierwszym meczu między najbardziej utytułowanymi obecnie hiszpańskimi klubami, widział pełną zagranicznych piłkarzy Barcelonę strzelającą skromnemu madryckiemu klubikowi trzy gole, miał świadomość, w jak doniosłym dla przyszłej historii piłki nożnej wydarzeniu uczestniczy? Jeśli chociaż jeden człowiek to rozumiał, był największym wizjonerem od czasów samego Michela de Nostredame, gdyż echa tradycyjnych katalońsko-kastylijskich animozji co prawda zawsze towarzyszyły meczom między drużynami z tych rejonów Iberii, a z ich stolic przede wszystkim, to jednak legendarna, wiecznotrwała, wydawałoby się, rywalizacja RMCF i FCB być może nigdy nie nabrałaby płomiennych rumieńców, gdyby w ten niewiarygodny piłkarski związek nie wmieszał się człowiek, który – choć zmarł trzy dekady temu – do dziś, jako żelaznoręki dyktator, budzi w Hiszpanii wielkie kontrowersje… Człowiekiem tym był Francisco Franco y Bahamonde.

Tytułujący się po zdobyciu władzy w Hiszpanii na co najmniej kilkanaście sposobów, ten niewątpliwie bardzo zdolny dowódca wojskowy okazał się być nieprzejednanym wrogiem wszelkich przejawów kultury nieprzystających do kastylijskiego wzorca, szczególnie uparcie tępiąc użytkowników najbardziej fascynującego języka Europy – Basków (w pewnym okresie groziło pięć lat więzienia każdemu, z kogo winy w miejscu publicznym pojawiłby się Ikurrińa, baskijska flaga), ale i Katalończykom ani myślał odpuścić. Dla nich słowo „Barcelona" znów stało się nieomal mistycznym symbolem walki o podtrzymanie narodowej tożsamości i odrębności od Kastylii.

Szczycąca się historią sięgającą według legend III wieku przed narodzeniem Chrystusa – dwanaście setek lat przed zbudowaniem przez muzułmanów cytadeli w miejscu, gdzie dziś znajduje się Madryt; założona przez Hamilkara Barkasa, ojca Hannibala, pod nazwą Barcino przeszła następnie w ręce Rzymian i rozwijała się w cieniu ówczesnej stolicy prowincji, Tarragony. W piątym wieku – naturalnie już naszej ery – miasto zajęli Wizygoci, później Maurowie, z ich rąk odbił Barcelonę syn Karola Wielkiego, Ludwik I Pobożny, który uczynił ją stolicą Marchii Hiszpańskiej, buforowego terytorium mającego bronić chrześcijańską Europę przed islamskimi najazdami. W 985 roku złupiły Barcelonę wojska Almanzora (który naprawdę nazywał się Abu Aamir Muhammad Ibn Abdullah Ibn Abi Aamir, gdyby ktoś chciał wiedzieć), ale ekonomicznej i kulturalnej siły miasta już nic nie mogło osłabić. Nic, aż do chwili, gdy obejmujące Katalonię potężne Królestwo Aragonii połączyło się z Kastylią.

W siedemnastym i osiemnastym wieku miasto było kilkakrotnie łupione, a w 1714 roku, podczas wojny o sukcesję hiszpańską, król Filip V zburzył La Riberę, dom kupiecki, by w jego miejsce postawić cytadelę, dzięki której mógł zapanować nad zbuntowanym miastem. W tym samym roku zamknięto istniejący od 1450 roku uniwersytet, a używanie języka katalońskiego zostało ostatecznie zakazane. Po krótkiej przynależności do Francji za czasów cesarza Napoleona Barcelona znów zaczęła rosnąć w siłę wraz z rozprzestrzenianiem się po świecie rewolucji przemysłowej. Władze madryckie zelżyły trochę nacisk kleszczy trzymających w żelaznym uścisku Katalonię, dzięki czemu można było zburzyć większość ograniczających miasto średniowiecznych murów, a wspominaną cytadelę zamieniono w park, Parc de la Cuitadella, gdzie w 1888 roku odbyła się Wystawa Światowa.

21 lat później zdarzyła się La Setmana Trágica, Tragiczny Tydzień, seria krwawych (zginęło może nawet 150 cywilów oraz 8 policjantów i żołnierzy) zamieszek wywołanych przez katalońskich anarchistów i komunistów wspieranych przez „klasę robotniczą" jako protest przeciwko powoływaniu do armii rezerwistów, którzy mieli być posłani do Maroka, gdzie Hiszpania odnowiła kolonialną władzę. Był to przykry wstęp do ciężkich lat hiszpańskiej wojny domowej – w czasie której prezes Barçy, Josep Sunyol, został zamordowany, Rafael Sánchez Guerra, prezes Królewskich, był więziony i torturowany, jego zastępcę także zamordowano, zaś skarbnik i p.o. prezesa „wyparowali" bez śladu – i mającej po niej nastąpić frankistowskiej dyktatury.

Miasto, w którym żyli i tworzyli tacy geniusze jak Salvador Dalí, Antoni Gaudí, Joan Miró czy Pablo Picasso, okazało się ostatecznie kulturowym bastionem nie do zdobycia, a Futbol Club Barcelona odegrał wielką rolę w podtrzymywaniu ognia oporu. Nie był to może udział w walkach na pierwszym froncie iberyjskiego Kulturkampfu, jak czynił to Athletic Bilbao, którego zasługa dla podtrzymania baskijskiej tożsamości narodowej nie jest żadnym sposobem możliwa do przecenienia, niemniej jednak udało się w Dumie Katalonii osiągnąć aptekarskie wyważenie pomiędzy kultywowaniem katalońskiej obyczajowości, a dbaniem o sportowy poziom drużyny. Grając pod zmienioną na kastylijską modłę nazwą Club de Fútbol Barcelona, z takimi graczami jak Antoni Ramallets czy László (Ladislao) Kubala osiągnęli wielkie sukcesy na przełomie lat 40. i 50. Później nastąpił okres słabszy, aż czternaście sezonów zakończonych poniżej pierwszego miejsca w tabeli ligowej, któremu koniec przyniosło przybycie do klubu Johanna Cruyffa (zdj. pierwsze). „Nie nadawał się na lidera drużyny, bał się odpowiedzialności", mówił o nim nieżyjący już Rinus Michels, ale piłkarzem był wspaniałym. W pierwszym sezonie na Camp Nou, dwa lata przed śmiercią Franco, poprowadził kolegów do porażającego zwycięstwa nad Królewskimi stosunkiem 5 do 0 w Madrycie. Franco, jako się rzekło, zmarł dwa lata później. Bilans triumfów obu klubów za dyktatury kształtuje się następująco: mistrzostwa 14-8 na korzyść Madrytu, Puchary Króla 9-6 na korzyść Barcelony.

Faktem jest, iż my – kibice Realu Madryt – nie musimy się wstydzić ani spuszczać głowy, gdy tylko ktoś wspomni nazwisko Caudillo, tak jak wstydzić nie musi się sam klub, bo to nie jego wina, że przypałętał się do tej akurat drużyny. Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach wymaga od Schalke 04 Gelsenkirchen i Austrii Wiedeń przepraszania za to, iż ich najsłynniejszym może nie kibicem, ale sympatykiem był sam Adolf Hitler? Nie do pomyślenia jest oczywiście, by ktokolwiek obecnie był dumny ze słynnego zwycięstwa 11:1 w Pucharze Generalissimusa odniesionego w atmosferze legendarnego już skandalu (frankistowscy milicjanci mieli zastraszyć w szatni piłkarzy Barçy; w geście protestu ze stanowiska prezesa zrezygnował Enric Pineyro, niegdyś lojalny frankista, później popularyzator idei autonomii Katalonii), ale jedynymi, których cześć i honor wyparowały, gdy Franco do własnych, propagandowych celów „podkradał" chwałę Realu Madryt – i nie tylko! Wspomniane sukcesy Barçy były wyśmienitym dowodem jego tolerancji – byli poplecznicy dyktatora z nim samym na czele.

Nigdy już jednak podteksty polityczne nie dadzą spokoju Derbom Europy. Ale może to i dobrze? Namiętnościom towarzyszącym tym meczom nie dorównują emocje związane z jakimikolwiek meczami piłkarskimi Starego Kontynentu. Czymże byłyby mecze Realu Madryt z Barceloną bez tych dodatków? Szlagierami piłkarskimi, na pewno. Najciekawszymi meczami kolejki, bez wątpienia. Ale tylko tym. Jak już powiedzieliśmy na początku, takich meczów jest wiele, każda liga ma takich w sezonie sześć, dwanaście… A Gran Derby jest jedno, jedyne i jest niepowtarzalnym fenomenem, tak pięknym właśnie dlatego, że tyle przeróżnych okoliczności nań wpływa. Najniezwyklejsze w piłce nożnej nie są dryblingi, piękne akcje, gole, triumfy… one są piękne i ważne, fakt. Ale niezwykłe jest to, że zwykły, wydawałoby się, sport, jakim jest piłka nożna pozwala nam doświadczać czegoś takiego jak Gran Derby, prawdziwej wojny rozgrywanej na dziewięciuset metrach kwadratowych trawy.

Dawid odwiedza Goliata?

Pierwsza tegosezonowa bitwa (artykuły poświęcone jej znaleźć możecie tutaj) zakończyła się sromotną klęską Realu Madryt. Od tego czasu w naszym Królestwie zaszły wielkie zmiany. Rolę Naczelnego Dowódcy po Vanderleiu Luxemburgo przejął Juan Ramón López Caro, a całkiem niedawno król Florentino I abdykował, pozostawiając tron Fernando Martinowi Alvarezowi. Nader niewygodnym owo monarsze siedzisko musi się wydawać seńor Martinowi – od chwili, gdy objął stanowisko, kolejne mecze Realu Madryt przynosiły mniejsze lub większe, ale zawsze rozczarowania. Bo cóż nam po okazaniu się godnym przeciwnikiem dla Arsenalu, skoro i tak przyszło się pożegnać z Champions League? Sytuacja boleśnie podobna do półfinału Copa del Rey, jeszcze za kadencji Pereza (i oczywiście z Lopezem Caro na ławce), gdy na Bernabéu zagraliśmy bodaj najlepszy mecz sezonu, ale porażka, czy też porażenie na La Romareda przekreśliła szanse na awans.

Real Madryt z Martinem jako „pierwszym po Bogu" z początku grał, jako się rzekło, rozczarowująco. Bezbramkowo zremisowany rewanżowy mecz z Arsenalem pokazał co prawda, że Królewscy wciąż potrafią grać w piłkę, ale awansu nam nie dał. Remisy do zera z Valencią na wyjeździe (gdzie Ronaldo zmarnował rzut karny w ostatniej minucie) i słabiutkim Betisem w Madrycie na nowo obnażyły wszelkie słabości podopiecznych Lopeza Caro, których o mało nie wykorzystał nasz imiennik z Saragossy – pewnie i uparcie nacierający pod wodzą Diego Milito (który kiedyś o mało nie został naszym piłkarzem, a jego brat był gry w Królewskich jeszcze bliższy) na bramkę Casillasa o mało nie zadał nam klęski. W samej końcówce meczu uratował nas Ronaldo, rehabilitując się tym samym – przynajmniej w pewnym stopniu – za jedenastkę przestrzeloną na Mestalla. Forma Królewskich niepokoiła, widać było wyraźnie, że z taką grą nie mamy czego szukać na Camp Nou. Wreszcie nadszedł jednak 26 marca. Na Estadio Santiago Bernabéu przybyło Deportivo La Coruńa, dla Realu Madryt być może najbardziej niewygodny przeciwnik w całej lidze. Realistycznie patrzący kibice kasandrycznie prorokowali porażkę, a remis miał okazać się sukcesem. Jak się tymczasem skończyło? Casillas z kolegami rozegrali wyśmienite spotkanie, pokazując, że mimo wszystko potrafią – przynajmniej co jakiś czas – kopać piłkę na dawnym, galaktycznym poziomie. Wyśmienicie zaprezentowali się niemal wszyscy piłkarze wystawieni przez Lopeza Caro w podstawowym składzie, a wpuszczony na murawę w 78. minucie Cassano również pokazał się z bardzo dobrej strony.

Taka właśnie drużyna, która potrafi zagrać serię meczów oczywiście tragicznych, by zakończyć ją meczem fantastycznym i porywającym, udaje się na 98-tysięczne Camp Nou, gdzie połowę meczów w sezonie rozgrywa prowadzony od 27 lipca 2003 roku przez Franka Rijkaarda Futbol Club Barcelona. Na własnym obiekcie Barça wygrała dwanaście z piętnastu spotkań, przegrywając tylko jedno (dla porównania Real Madryt z szesnastu meczów wygrał tylko dziesięć i przegrał aż cztery, zaś z czternastu spotkań na wyjeździe wygrał siedem i przegrał trzy) i na osiem kolejek przed końcem ma jedenaście punktów przewagi nad teoretycznie najgroźniejszymi rywalami w walce o mistrzostwo – Realem Madryt właśnie – których na Estadio Santiago Bernabéu pokonała 3:0 i nie była to w żadnym wypadku wielka bitwa największych futbolowych gigantów, ale gładka przebieżka stada antylop po nieprzytomnym lwie. A co gorsza, od tego dnia Barcelona nie stała się ani trochę słabsza i tylko Víctor Valdés uparcie stara się głupimi wpadkami przekonać Luisa Aragonesa, by ten zrezygnował z powołania go do kadry Hiszpanii na Weltmeisterschaft 2006. Długo można by rozwodzić się nad wpadkami żującego gumę portero, ale dość przypomnieć, iż w ostatecznym rozrachunku to właśnie jemu i jego tragicznemu błędowi w meczu z Valencią (pojedynek zakończył się przegraną Dumy Katalonii 0:1) drużyna Quique Sancheza zawdzięczać być może będzie wicemistrzostwo zdobyte kosztem Realu Madryt.

Na dobrą sprawę w Barcelonie jednoznacznie słabych punktów nie ma, na to miano zasługuje ewentualnie jedynie Valdés. Potęga katalońskiej ofensywy jest niezaprzeczalna i wielokrotnie w tym sezonie mogliśmy oglądać dowód jej wielkości, już choćby gdy poza Realem Madryt rozkładając na łopatki takie drużyny, jak rewelacja sezonu, Osasuna, Real Sociedad, Getafe i Werder, a dla Betisu stali się prawdziwym koszmarem (kolejno: 3:0, 4:1, 5:1 i tylko jedna, niczym nie szkodząca porażka 1:2 w rewanżowym meczu o Superpuchar Hiszpanii). El Tridente – Eto`o, Messi i Ronaldinho (zdj. drugie) – w Primera División zdobył łącznie czterdzieści dwa gole. Pewnie zmierzający po drugi z rzędu tytuł króla strzelców ligi hiszpańskiej Kameruńczyk, na mecze z Realem Madryt – klubem, który go „nie chciał" – wychodzący ze szczególną motywacją, jest w tej chwili jednym z trzech, może czterech najlepszych napastników świata, ale zarazem w owej grupie jest zdecydowanie tym, który marnuje najwięcej wyśmienitych sytuacji (w lidze: jeden gol na prawie sześć strzałów). Lecz jeśli nawet tak się zdarzy, że zmarnuje wszystkie w danym meczu, ma wyśmienitych kolegów, którzy mogą wywalczanie zwycięstw wziąć na swoje barki. Pierwszym jest oczywiście Ronaldinho, gwiazda świecąca jeszcze jaśniej, niż Eto`o, zależnie od potrzeby napastnik, ofensywny pomocnik, rozgrywający i precyzyjny egzekutor stałych fragmentów gry; piłkarz, który potrafi sam przesądzić o losach spotkania, którego genialność opisano na wszelkie sposoby. Nie warto po raz „enty" rozwodzić się nad tym, jak wielkim zagrożeniem może się dla nas okazać, dość przypomnieć, jak rozmontował naszą defensywę w ostatnim Gran Derby na Estadio Bernabéu. No więc: rozmontował. Niemiłosiernie i bez problemu. Pocieszający w tej sytuacji wydawać się może fakt, iż nie tylko Xavi i Márquez, ale też rewelacyjny dziewiętnastolatek Lionel Messi, który może się za jakiś czas okazać najlepszym piłkarzem argentyńskim drugiej dekady XXI wieku nie zagra w Gran Derby, jako że wciąż leczy kontuzję, jakiej nabawił się w rewanżowej odsłonie dwumeczu Champions League z Chelsea, gdzie zresztą też Barcelona dała popis ofensywnej gry. W jego miejsce Rijkaard desygnuje z pewnością Henrika Larssona, zdobywcę dziewięciu goli w tym sezonie La Liga i jednego w Lidze Mistrzów.

Dobrze ocenić grę ofensywnych piłkarzy Realu Madryt nie jest łatwo. Z jednej strony zdarzają im się naturalnie przebłyski geniuszu, a nawet całe wyśmienite mecze (jak ten z Depor); z drugiej, czasem wydaje się, że najlepszym naszym napastnikiem jest… prawy obrońca, Cicinho oczywiście. Takie wrażenie odnieść można, gdy Ronaldo (zdj. trzecie; w barwach Barcelony przeciw Realowi Madryt) nawet nie przechodzi, ale stoi obok meczu, Raúl jedyny swój strzał ucelowuje dwa metry obok słupka, Robinho gubi piłkę na dwudziestym metrze, a Guti i Beckham nie potrafią posłać piłki w pole karne tak, by któryś z naszych piłkarzy jej dotknął. Taki obrazek mogliśmy niestety oglądać nader często. Co najmniej poprawnie na ogół grający Cassano tymczasem grzeje ławę, a Roberto Soldado walczy o tytuł króla strzelców Segunda División. Wstyd przyznać, ale w Barcelonie zawodnik, który rozegrałby tak dobre mecze w barwach pierwszego zespołu, do rezerw już by nie wrócił.

Na Camp Nou jako jedyny napastnik niemal na pewno zagra Ronaldo, którego ze skrzydeł wspierać będą Robinho i Beckham, który najprawdopodobniej poradzi sobie z kontuzją, a w środku pola miejsca zajmą Guti i Júlio Baptista. Wielka szkoda, że sił do gry od początku do końca na tym poziomie nie ma już Zidane (zdj. czwarte; pojedynek geniuszy: Zidane kontra Rivaldo). To przecież wciąż jest geniusz, który doskonale czuje grę i umie nią dyrygować. Jeśli jednak trener López Caro nie zdecyduje się na powołanie Francuza do pierwszego składu, co wcale nie jest przesądzone, spokojnie możemy się jednak spodziewać jego występu w drugiej połowie. Oby do tego czasu Guti z Baptistą grali tak, jak powinni, a nie tak, jak zwykli. Obok Zidane`a miejsce na ławce zajmie między innymi nie mogący znaleźć formy od niepamiętnych czasów Raúl (zdj. piąte; z Robinho).

– To dobra drużyna, silna i groźna pod bramką rywali – komplementował nas Messi. Czyżby?

W Dumie Katalonii z pozoru gorzej prezentuje się defensywa, ale po wnikliwym przeanalizowaniu okazuje się, niektórzy obrońcy i defensywni pomocnicy Franka Rijkaarda ustępują kolegom z przednich linii jedynie medialnością nazwisk, a może nawet i tym nie. W końcu o Carlesie Puyolu (zdj. szóste) i Xavim słyszeć musiał każdy, kto choć koniuszkiem języka posmakował futbolowej wiedzy. Partnerem walecznego kapitana Dumy Katalonii na środku obrony bywa z reguły bardzo solidny, ale nie ocierający się o wybitność Meksykanin Rafael Márquez. Obecnie kontuzjowany, w Gran Derby ustąpi miejsca zapewne Oleguerowi. Na ławce tymczasem zasiąść może 20-letni Sergio Rodríguez García, Rodri, którego Frank Rijkaard dopiero co zaczął wprowadzać do pierwszej drużyny. Młody stoper poprawnie zagrał w zremisowanym bezbramkowo meczu z Malagą i zasiadł na ławce w ostatnim meczu z Benficą.

Role bocznych obrońców grali z początku Juliano Belletti z Gio van Bronckhorstem. Teraz Brazylijczyka – przypominającego stylem gry (i zaniedbywaniem obowiązków defensywnych) naszego Cicinho, też przecież „Kanarka" – na prawej flance coraz częściej zastępuje Oleguer, który w roli stopera niejednokrotnie niemiłosiernie partaczył, ale już na boku radzi sobie zwykle co najmniej poprawnie. Tym razem jednak będzie musiał wrócić na środek, wobec czego miejsce z prawej strony przypadnie Bellettiemu; chyba, że Rijkaard zdecyduje się na wystawienie w środku Rodriego lub Thiago Motty, co będzie jednak manewrem dość ryzykownym. Także Holender Gio obecnie nie okupuje już miejsca w podstawowej jedenastce, ale grywa na zmianę z Sylvinho. Obaj prezentują zbliżony poziom, wobec czego Rijkaard może między nimi właściwie dowolnie wybierać, a w razie czego nie martwić się kontuzją jednego, ale na dobrą sprawę i tu Dumie Katalonii przydałoby się wzmocnienie kimś na miarę Ashleya Cole`a czy Asiera Del Horno.

Pierwszym i najważniejszym (także w pozaboiskowym sensie) defensywnym pomocnikiem Barçy jest niewątpliwie Xavi – niewielki ciałem, lecz wielki d…uchem, jak mawiali mędrcy, stał się godnym następcą Guardioli i oboma płucami drużyny. Obecnie jednak (już od czterech miesięcy) filigranowy zawodnik z „6" na koszulce zmaga się z kontuzją i minie pewnie jeszcze wiele tygodni, zanim wróci na murawę, przez co wciąż zagrożony jest jego wyjazd na Mistrzostwa Świata. Zastąpić go może równie dobrze 29-letni Holender Mark van Bommel, jak i rok starszy Canarinho Edmílson (tyle że ten jest kontuzjowany). Przed defensywnym pomocnikiem a za „Trójzębem" pozostaje miejsce jeszcze dla dwóch piłkarzy. Jednym z nich z pewnością w nadchodzącym Gran Derby będzie Deco, naturalizowany reprezentant Portugalii urodzony w brazylijskim São Bernardo do Campo, wcześniej supergwiazdor zdobywającego Puchar UEFA i Puchar Mistrzów FC Porto, drugim zaś zapewne Andrés Iniesta, również bardzo obiecujący pomocnik, który w spotkaniu z Orłami z Lizbony desygnowany został do gry na pozycji defensywnego pomocnika i poradził sobie wyśmienicie.

Najsłabszymi elementami tej części układanki są bez wątpienia Thiago Motta, Gabri no i… Valdés. Ten drugi, wpychany tam, gdzie akurat jest potrzebny w obronie czy pomocy, grywa średnio i choć jako rezerwowemu zdarza mu się być przydatnym, to szans na wypchnięcie ze składu choćby Marqueza nie ma żadnych. Motta z kolei to bez wątpienia najsłabszy pomocnik w pierwszej drużynie – zbiera kartki, strzela samobóje (vide: mecz z Chelsea) i kwalifikuje się jeno do usunięcia z klubu. O Victorze V. już pisaliśmy, ale skorośmy do niego wrócili – taka mała refleksja: są teoretycy futbolu twierdzący, iż golkiperowi łatwiej bronić pod „oblężeniem", jako że wówczas wada w trans, z drugiej jednak strony podkreślić trzeba, że przy piętnastu celnych strzałach przepuszczenie choć jednego, czy nawet konieczność zmierzenia się ze szczególnie jadowitym uderzeniem jest daleko bardziej prawdopodobne. Do samego Valdesa pijąc jeszcze – podawanie piłki napastnikom rywali z bronieniem strzałów nic wspólnego i tak nie ma. Dajmy jednak spokój Barcelonie, bo w porównaniu do niej, nasza obrona prezentuje się po prostu tragicznie.

Niech będzie chwała i cześć Ikerowi (zdj. siódme; Iker w należnej mu pozie: z pucharem), że pomimo fatalnej defensywy Realu Madryt i indolencji całej drużyny w walce o jakiekolwiek trofea, wciąż chce grać w Madrycie. Takie oddanie drużynie jest rzadkością w dzisiejszych czasach. Bo przecież Iker, być może najlepszy golkiper świata, zostałby z otwartymi ramionami przyjęty w każdej drużynie, która nie ma bramkarza z absolutnego światowego topu. Tymczasem el guardia de Madrid oddał swoje serce Realowi Madryt i ani myśli domagać się zwrotu. Mecz w mecz zajmuje miejsce między słupkami i robi co w jego mocy, by naprawiać błędy kolegów (pytany, czy przeszedłby do Barçy, odpowiada: „byłoby bardzo trudno zmienić otoczenie. Tutaj czuje się szczęśliwy"). A tych do naprawiania jest sporo, co zresztą nie powinno dziwić, gdy weźmie się pod uwagę fakt, iż Roberto Carlos z Cicinho (zdj. ósme) bezustannie angażują się w akcje ofensywne, podstawowy obecnie stoper, Sergio Ramos, pomimo olbrzymiego potencjału, wciąż gra nierówno i popełnia błędy, a wszyscy jego potencjalni partnerzy prezentują poziom zdecydowanie poniżej tego, czego można by się spodziewać po piłkarzach Realu Madryt.

– Cieszę się, że ludzie powiązani z Barceloną doceniają moją pracę, to zaszczyt – mówi Iker i z optymizmem prognozuje: – Będzie trudno, ale wygramy 2:1. Nie można dać za wygraną, ale będzie bardzo, bardzo trudno... To będzie elektryzujący pojedynek. Trudny i o możliwość zapewnienie sobie drugiego miejsca w lidze. Nie staram się być bardziej skoncentrowany niż zwykle, bo to mecz, który obejrzy wielu ludzi.

Czego więc możemy się spodziewać po tym spotkaniu? Czego możemy się spodziewać po gospodarzach? Ciekawej odpowiedzi na drugie pytanie dostarczyły ostatnie dwa spotkania Dumy Katalonii, oba zremisowane do zera, najpierw z Málaga CF, następnie z lizbońską Benficą. Pierwszy, rozgrywany na stadionie ostatniej drużyny La Liga, bez Ronaldinho i Deco w składzie, był jednostronnym widowiskiem, w którym Barcelonę przed zwycięstwem powstrzymały tylko poprzeczka, w którą trafił Eto`o, błąd sędziego i bramkarz Blaugrany… no, były bramkarz, Francesc Arnau. Poza kilkoma słabszymi momentami Barcelona dominowała na boisku, a w jej grze nie było widać skutków absencji brazylijskiego geniusza. Z Benficą tymczasem zagrała najsilniejsza możliwa do zestawienia w obliczu kontuzji jedenastka… i znów nie straciła ani nie strzeliła gola.

– Obie drużyny miały swoje okazje – mówił po meczu Frank Rijkaard – więc nie możemy narzekać na wynik. Desygnowanie do składu Thiago Motty i Andresa Iniesty okazało się trafionym pomysłem, gdyż nie mieli problemu z grą na nowych pozycjach.

Ronald Koeman, trener Benfiki i były piłkarz FCB podsumował spotkanie następująco: „Barcelona znów pokazała, że ma wielką drużynę. Stworzyli sobie wiele okazji, zwłaszcza w pierwszej połowie, gdy graliśmy nerwowo. W drugiej połowie graliśmy już lepiej, ale ogólnie rzecz biorąc, Barcelona była lepsza, gdyż miała więcej okazji do zdobycia gola niż my. [...] Mecz na Camp Nou będzie podobny: Barça będzie dominowała, a my musimy być cały czas skoncentrowani i trzymać Ronaldinho i Deco pod kryciem. Gratuluję Ricardo Rochy, który krył Ronaldinho i Beto, który pilnował Deco, dobrze wykonanej roboty".

A więc czy taki jest sposób na Barcelonę? Wyłączenie z gry Deco i Dinho? Niestety, chyba jednak nie, gdyż – jak Koeman sam zauważył – choć ta dwójka była dobrze kryta, Katalończycy i tak mieli przewagę i jedynie brak skuteczności pozbawił ich zwycięstwa, przez co w rewanżu będą musieli wygrać, albo też dowieźć do końca dogrywki bezbramkowy remis i wygrać konkurs „jedenastek". Cytowany już Iker Casillas życzy tak Barcelonie jak i Villarrealowi, aby „zaszli jak najdalej się da" i „żeby w tych rozgrywkach szło im dobrze".

– Przeciwko Realowi Madryt musimy zagrać podobnie – mówił z kolei Iniesta, wystawiony przeciw Benfice na boku pomocy. Niestety jest to prawda: jeśli tylko Barça odzyska skuteczność, Real Madryt nie będzie w stanie przeciwstawić się tak grającej drużynie. Dlatego wypada zakończyć apelem:

Apel

Kochani! Raulu, Ikerze i Robsonie! Zinedinie, Sergio i Cícero! Antonio, Davidzie i reszto galaktycznej paczki! Wiemy, że szanse na Mistrzostwo Hiszpanii 2006 są już tylko teoretyczne, ale… tu nie tylko o walkę o mistrzostwo chodzi. Tu idzie o honor! Idzie o udowodnienie, że wciąż umiecie grać w piłkę, że nie jesteście wyzutymi ze sportowej ambicji dziadkami ani niedojrzałymi do gry w tak wielkim klubie młokosami. Stawką daleko ważniejszą od trzech ligowych punkcików jest szacunek madridistas. A dla perezowskich Galacticos nadchodzące Gran Derby okazać się może ostatnią szansą na godne pożegnanie z kibicami Realu Madryt lub… udowodnienie, że zasługują na pozostanie w klubie, który płaci im więcej, niż jakikolwiek inny chciałby choć rozważyć. Dlatego miejmy nadzieję, że jeszcze raz, jeden, jedyny raz zbierzecie się w sobie i wybiegniecie na murawę Camp Nou zdeterminowani jak jeszcze nigdy w tym sezonie. Przypomnijcie sobie rewanżowe mecze z Realem Saragossa i Arsenalem. Pamiętacie? Pamiętacie, jak myśleliście o tych spotkaniach, jak bardzo wam zależało na zwycięstwie? Więc teraz niech zależy wam dwakroć tyle, bo tylko siłą woli i pragnieniem odniesienia korzystnego rezultatu możecie zrównoważyć przewagę, jaką ma nad wami Barcelona w sensie stricte piłkarskim. I tak tych słów nie przeczytacie, ale wierzymy, że to rozumiecie, że zostanie wam to przez trenerów klarownie wyłożone.

– Nie mogą doczekać się nadchodzącego spotkania, ponieważ czują się silni – powiedział o was wasz trener. Oby tak było naprawdę. I może jeszcze raz Casillas: „To oczywiste, ze Camp Nou robi wrażenie, ale zachowuję się tam tak samo, jak na jakimkolwiek innym obiekcie".

I jeszcze taka maleńka refleksja. W najnowszym felietonie opublikowanym na łamach „Piłki Nożnej" Pan redaktor Janusz Atlas przywołał krótkie zdanie, jakie Albert Camus (autor „Dżumy", której kto nie czytał – niech się wstydzi) wypowiedział na temat futbolu: „Wszystko, co wiem o życiu, zawdzięczam piłce nożnej". A czyż jest w piłce nożnej coś obejmującego więcej dziedzin codziennego życia, coś bardziej pasjonującego dla wszystkich ludzi interesujących się tym sportem, niezależnie od płci i wieku, coś wspanialszego nad Gran Derby?

Arbiter

Sędziował będzie pan Luis Medina Cantalejo (zdj. dziesiąte) urodzony 42 lata temu w Sewilli. W Primera División zadebiutował 30 sierpnia 1998 roku meczem Real Sociedad – Oviedo (3:3). Jest doświadczonym arbitrem, mającym na koncie pięć meczów międzynarodowych i jedenaście w europejskich pucharach. W tym sezonie poprowadził jak dotąd trzynaście meczów, z których osiem zakończyło się zwycięstwami gospodarzy, a tylko jeden zwycięstwem gości. Padło w nich 27 goli (z czego 19 dla drużyn grających u siebie), odgwizdano 92 spalone (po równo: 46-46) i ani jednego rzutu karnego. Arbiter pokazał 56 żółtych kartek (27-29; średnia: 4,3 na mecz) i jedną czerwoną.

Typy bukmacherów
(wygrana gospodarzy – remis – wygrana gości)

Bet-at-home.com 1.85 – 3.30 – 4.00
Betandwin.com 1.80 – 3.40 – 4.00
EuroBet 1.80 – 3.30 – 4.20
Expekt 1.85 – 3.40 – 4.20
SportingBet 1.83 – 3.25 – 4.33
STS 1.85 – 3.20 – 3.60
Unibet 1.90 – 3.25 – 4.10
William Hill 1.72 – 3.20 – 4.33

Zainteresowanych bardziej szczegółową historią Gran Derby odsyłamy do tego artykułu sprzed prawie dokładnie roku.

Przewidywane składy

Wiadomość z ostatniej chwili: w dzisiejszym treningu kontuzję lewej stopy odniósł Guti. Na chwilę obecną nie wiadomo, czy będzie w stanie wystąpić na Camp Nou. Jeśli nie, zastąpi go Zidane, a miejsce w składzie przypadnie też Raulowi (drużyna w końcu musi mieć kapitana).

W trakcie spotkania tradycyjnie zapraszamy na relację live oraz na kanał irc #realmadrid w sieci Polnet. Przypominamy również o Typowaniu oraz naszej relacji WAP - wap.realmadrid.pl, a na koniec: zapraszamy na Forum.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!